sobota, 13 grudnia 2025

                                                    CELEBRYCI ELIT

                                          Hanna Smoktunowicz-Lis





Hanna Lis z domu Kedaj, primo voto Smoktunowicz (ur. 13 maja 1970 w Warszawie) – dziennikarka i prezenterka telewizyjna, prowadząca programy informacyjne, m.in. Teleexpress i Wiadomości w TVP oraz Wydarzenia w Polsacie.

Ukończyła italianistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Z racji młodego wieku, karierę dziennikarską rozpoczęła już w RP III, w roku 1992 jako prezenterka Teleexpresu. Córka Aleksandry i Waldemara Kedaja, oboje byli znanymi peerelowskimi dziennikarzami, znanymi przede wszystkim z politycznej agitacji, tajni agenci SB. Oboje zostali umieszczeni na słynnej „liście” Stefana Kisielewskiego. Była żona: Roberta Smoktunowicza i Jacka Kozińskiego, obecna żona Tomasza Lisa.

W maju 2003 została prowadzącą i wydawcą Dziennika w TV 4, dodatkowo od listopada 2003 była kierownikiem zespołu redakcyjnego. Od października 2004 do września 2007 prowadziła Wydarzenia w Polsacie. W tym czasie szefem programu był Tomasz Lis. Z Polsatu odeszła na znak solidarności ze zwolnionym Lisem.

Od czerwca 2008 prowadziła Wiadomości w TVP1. W grudniu tego samego roku została bezterminowo odsunięta od ich prowadzenia, jednakże z początkiem stycznia 2009 powróciła na antenę. Na zmianę z Piotrem Kraśką i Jarosławem Kulczyckim była gospodynią programu publicystycznego Temat dnia. Rozmowa jedynki. W kwietniu 2009 ówczesny prezes TVP Piotr Farfał rozwiązał z nią umowę o pracę, oficjalnie podając jako powód „poważne naruszenie zasad etyki dziennikarskiej.

Od maja 2012 wraca do Panoramy, ma dostać gwiazdorski kontrakt opiewający na 30 tysięcy złotych za prowadzenie 10 wydań "Panoramy" miesięcznie.

W grudniu 1989 poślubiła Roberta Smoktunowicza, z którym rozwiodła się w 1998. Od października 2007 jest następną, drugą żoną Tomasza Lisa.

Ze związku z Jackiem Kozińskim ma dwie córki: Julię (1999) oraz Annę (2001)

Hanna Lis WRACA do PANORAMY. Dostanie kontrakt - 30 TYSIĘCY złotych MIESIĘCZNIE
Hanna Lis: Wesprę męża w...
Kinga Rusin i Hanna Lis: nigdy się nie pojednają?
Tomasz Lis donosi drinki



 

Eurointegracja a służby wywiadu

Wraz z eurointegracją, czyli likwidacją naszego państwa na rzecz Unii Pseudoeuropejskiej warto zastanowić się, jak będzie wyglądało to w odniesieniu służb wywiadowczych i kontrwywiadowczych krajów członkowskich.

Czy służby wywiadowcze i kontrwywiadowcze krajów członkowskich zostaną zlikwidowane i zastąpione jedną służbą europejską? Czy może będą funkcjonować obok służby europejskiej? Niniejszy krótki artykuł jest pisany z przyjęciem perspektywy potrzeb nowego państwa euroniemieckiego. Jeśli komuś się nie będzie podobało, co tu napiszę, to zaznaczam, że nie piszę z perspektywy moralnej, a jedynie z perspektywy potrzeb państwa euroniemieckiego.

Wiadomo już, że taka europejska służba będzie zbudowana. Zapowiadają to już władze Unii Pseudoeuropejskiej. Na pewno zostanie to jeszcze przyspieszone wraz ze straszeniem Europejczyków zagrożeniem rosyjskim. Następuje pytanie, czy taka ogólnoeuropejska służba będzie potrzebować pomocy służb lokalnych byłych państw?

Odpowiedź brzmi: Służby głównych państw unijnych na pewno zostaną i staną się one zapleczem wywiadu ogólnoeuropejskiego. Niemcy, Francja i Włochy nie zrezygnują z tego instrumentu władzy. To one przejmą wręcz kierownictwo tej służby unijnej. Należy się spodziewać, że szefem tej służby będzie Niemiec, wiceszefem Francuz, może czasem Włoch i czasami jakiś sprawdzony zdrajca z mniejszego kraju.

Co innego jednak z mniejszymi państwami unijnymi. Funkcjonowanie takich wywiadów dla nowego państwa będzie potrzebne tylko na czas przejściowy. Funkcjonariusze tych wywiadów będą potrzebni do przekazania nowej służbie swojej wiedzy i kontaktów. Będzie to okres kilkuletni, maksymalnie kilkunastoletni, zależnie od tempa eurointegracji.

Oczywiście politycy krajów członkowskich będą próbowali stawiać opór tym działaniom, ale będzie im za to uniżane ze strony mediów głównych nurtów swoich krajów. Poza tym na oporne kraje będzie za to stosowany pod byle pretekstem mechanizm praworządności, czyli zabieranie dotacji, pieniędzy z zaciągniętego długu i nakładanie kar finansowych – czyli mechanizm całkowite oddanie za finansowy spokój.

Kraje takie jak Węgry i Słowacja będą musiały ponieść koszty prób zachowania resztek niepodległości. Z Holandią natomiast nie powinno być problemu. Holandia już teraz przekazała swoje wojsko pod zarząd Niemcom. Poza tym język holenderski różni się od niemieckiego niewiele bardziej niż dolno-niemiecki. Sami Holendrzy jeszcze w średniowieczu uważani byli za Niemców. Ze względu na bliskość narodów nie będzie więc problemu z włączeniem Holendrów w struktury niemieckie.

Co innego Polacy. Polacy to nie Germanie i nijak nie da się wziąć ich przez Niemcy za swoich, nawet jeśli im służą.

Wiadomo, że z naszą tuskową koalicją również nie będzie problemu. Gdy Niemcy uznają, że już można, z radością ta koalicja zlikwiduje nasze wywiady i kontrwywiady, a wspierające je media okrzykną to kolejnym sukcesem negocjacyjnym. A co się stanie z naszymi wywiadowcami?

Gdy minie opisany okres przejściowy, staną się dla nowego państwa niebezpieczni. Pomimo zlikwidowania struktury formalnej, pozostanie nadal struktura nieformalna, towarzyska. Ludzie ci będą mieli umiejętności oraz przyzwyczajenia, które pozostaną niebezpieczne dla nowego państwa. Nawet gdy będą się trzymać na osobności od siebie, pozostaną niebezpieczni.

To nowe państwo nie będzie mogło sobie pozwolić na funkcjonowanie w nim takich ludzi, którzy pozwolili tak zlikwidować swoje własne dawne rodzime państwo. Jeśli ktoś się tego dołożył swymi działaniami albo zaniedbaniami, nadal będzie mógł robić to samo przeciw swojemu nowemu państwu.

Nawet jeśli po prostu ktoś siedział cicho i nie tykał się tego, czego wygodniej się nie tykać, nie będzie bezpieczny. Najbardziej niebezpieczni będą ci ludzie, którzy wykorzystują swoją pozycję do mieszania w polityce, robienia przekrętów i wstawiania swoich znajomych. Nowe państwo szczególnie na działanie takich ludzi nie będzie mogło sobie pozwolić.

Dlatego, gdy już wyciągnięte z naszych wywiadowców zostanie wiedza i kontakty, odstawi się takich ludzi. Zaczną się aresztowania ludzi z dawnych służb wywiadowczych i kontrwywiadowczych, pod prawdziwymi i zmyślonymi zarzutami, które zostaną przy okazji wykorzystane medialnie do uzyskania poparcia społecznego dla nowej europejskiej służby.

Najniebezpieczniejsi z nich padną ofiarą fali nagłych śmierci na zawały, udary, nagłe ciężkich zachorowań, furiackich ataków znajomych i członków rodzin, a także z powodu niby-samobójstw. A zamiast nich nowa służba zrekrutuje sobie nowych świeżych ludzi, wyszkolonych już od razu w ideologii imperializmu nowego państwa.

Czy decydujący fanatyczni euroentuzjaści o tym wiedzą? A czy zdrajcy-targowiczanie rozumieli, że niszczą Polskę, sprowadzając na ojczyznę obce wojska? Najważniejszy był dla nich szybki zarobek i to im przesłaniało wszystko.

Tego szybkiego zarobku nie dali rady już pomyśleć długofalowo. Tak samo jest teraz. Tyle że tamci targowiczanie nie byli tak niebezpieczni w zakresie działań tajnych i bezprawnych, dlatego ich nikt nie ruszył. Z naszymi wywiadowcami będzie inaczej.

Autorstwo: Hubert Cyngot
Źródło: WolneMedia.net

 

Absurdy unijnego socjalizmu

Nie tak dawno temu miałem okazję pojechać jako prelegent zaproszony do Augustowa na konwent. Oczywiście, jako człowieka z centralnej Polski ucieszył mnie widok prawdziwej zimy. Dowiedziałem się później, iż w tamtych okolicach od listopada do marca to rzecz normalna. Niemniej, kiedy przeszedłem się po rynku, szukając jakiegoś wyszynku i domu kultury (miejsca konwentu), zdziwiło mnie jeszcze jedno. W środku na placu znajdował się spory zadrzewiony obszar. Nie zrobiono natomiast potworka wyłożonego kostką brukową za unijne pieniądze, pozbywając się drzew i szpecąc całkowicie krajobraz. Z podobnym widokiem zetknąłem się parę miesięcy wcześniej w Gołdapi. Tam z kolei fontanny i skwerek, no i przy mostku informacja, jak wyglądał rynek przed drugą wojną światową.

Unia Europejska wiecznie mieli ozorem o ochronie środowiska. W tym celu wdrażany ma być słynny Zielony Ład. Gada się o gospodarce zeroemisyjnej, próbuje się przepychać szereg rozwiązań rzekomo „ekologicznych” – cokolwiek miałoby to znaczyć. Nawet narzeka się, że stada krów produkują za dużo metanu, więc trzeba je zredukować. A jednocześnie co się robi. Jednocześnie to się ścisłe centra miast zamienia w betonową pustynię. Jacyś tam urzędnicy dostają dotacje, żeby gdzieś rzucić Jadar czy Pozbruk, no i potem zamiast przyjemnego skwerku, gdzie można usiąść pod drzewem, pokontemplować, mamy kiczowaty koszmar. W dodatku w lecie nie ma jak się schować przed słońcem, a zimą za to może wywiać.

To są korzyści pragmatyczne z występowania drzew. Jakoś ci wszyscy urzędnicy nagle zapominają, że to drzewo pochłania ileś niedobrego dwutlenku węgla, który przetwarza na cukry i inne metabolity w procesie fotosyntezy. W dodatku te drzewa pomagają walczyć ze smogiem, o którym też się mówi coraz głośniej. Do tego jeszcze te drzewa pochłaniają wodę i stabilizują systemem korzeniowym grunt. Po wybetonowanej powierzchni woda ścieka prosto do studzienek kanalizacyjnych, zaraz ulewa i zaraz podtopienia. Wydawałoby się, że same korzyści. Jeszcze pomagają redukować natężenie hałasu. Przecież na blaszkach liściowych dźwięk ulega wytłumieniu. W dodatku te drzewa ostatecznie nikomu nie przeszkadzają – od normalnych obywateli chcących usiąść sobie w cieniu w okolicach urokliwej kamienicy po tak zwanych żuli, którzy będą urzędować tam wieczorem i do późnych godzin nocnych.

Problemem okazują się natomiast urzędnicy i unijne dotacje. I podobnie jak się buduje aquaparki w każdej gminie, do których potem trzeba dopłacać, tak samo na rzekomą renowację zabytków wydaje się pieniądze, w zasadzie je dewastując i zamieniając w betonowe koszmarki. O takich zjawiskach pisał już w latach trzydziestych Cat-Mackiewicz w kontekście renowacji Grodna za czasów sanacyjnych. Lecz w ostatnich czasach przybrało to wszystko na sile. I kogo obchodzi, że z występowania drzew ma się same korzyści, jak za unijne pieniądze trzeba położyć kostkę.

I jeszcze lepszy numer. Żeby położyć tę kostkę i oszpecić setki metrów kwadratowych terenu, to jeszcze ta mityczna Unia nie da na wszystko pieniędzy. Ona pokryje część. Zatem trzeba wziąć kredyt w banku – najlepiej niemieckim, holenderskim albo francuskim, żeby zapłacić za resztę. Zawsze lubię patrzeć na tabliczki, że sfinansowano za unijne pieniądze, a niżej udział procentowy mitycznych funduszy europejskich. O dziwo, jakoś ludzie nie zastanawiają się, skąd się bierze reszta, tylko powtarzają, że „to Unia wybudowała”. Ale mniejsza z tym i ze zdolnościami rozumowania logiczno-semantycznego sporej części naszego narodu. Ergo, jest się ogólnie stratnym. Najpierw oszpecono teren i uczyniono go mniej atrakcyjnym turystycznie. W efekcie tego może kilku właścicieli lokali gastronomicznych w ogóle zbankrutuje. A później jeszcze będzie trzeba płacić raty kredytów obcym, faworyzowanym przez instytucje unijne bankom. Będzie trzeba podnieść gminne podatki, na przykład opłatę za posiadanie psa.

Jedyny kto tutaj zarobi to właśnie jakiś Jadar czy Pozbruk ze swoimi brzydkimi kostkami. I nie musi uciekać się do żadnych praktyk korupcyjnych. Zresztą, pytanie, czy i oni zarobią, o ile sami nie wrobili się w jakieś dotacje unijne i nie muszą płacić kredytów. No i sami muszą znaleźć jelenia, który weźmie ichniejsze brzydactwa.

Oszpecanie miast i walka z zielenią miejską przy oficjalnych stwierdzeniach o tezie przeciwnej to jedno. Przykład kolejny jeszcze bardziej pokazuje absurd socjalizmu w wydaniu Euro-ZSRR.

Mianowicie, ta Unia Europejska broni jak niepodległości technologicznego przeżytku o nazwie manualna skrzynia biegów. I co ciekawe, nikomu nie przyszło do głowy, że ten występujący poza Europą tylko i wyłącznie w krajach Trzeciego Świata anachronizm dyskryminuje osoby niepełnosprawne. UE cały czas się szczyci równościową polityką, zawsze o tym mówią. To zadajmy proste pytanie, a człowiek stracił rękę czy nogę. No i jak mu łatwiej jeździć. Czy przerabiać samochód z manualną skrzynią biegów, czy nie lepiej postawić na bardziej uniwersalną automatyczną skrzynię biegów? Która przecież nikogo nie dyskryminuje. Oczywiście, zawsze się trafią luddyści, którzy będą gadali, że to dobre dla kobiet albo dla „łamag”, ale cóż… zawsze występują tacy wrogowie postępu technicznego. Można zawsze zaproponować im przesiadkę na konia albo żeby wołami jeździli po mieście. Poza tym zawsze byli tacy, co woleli wodę ze studni nosić niż brać z kranu. Na Ziemiach Odzyskanych nieraz ludzie o zbliżonej mentalności wyrywali rury i gadali wręcz, że ci Niemcy to byli leniwi.

Powiedzmy sobie szczerze, że dla przeciętnego kierowcy automatyczna skrzynia biegów jest w zupełności wystarczająca. W dodatku jeszcze ona ma mniejsze spalanie. Przecież, ile to paliwa idzie na ruszanie na manualnej, największa moc jest na pierwszym biegu. A ile to rzekomych mistrzów kółka ma ciężką nogę. Co wystarczy popatrzeć, jak rano się jedzie do pracy i ilu tych mistrzów kierownicy rusza jak te „łamagi”, od których wyzywają ludzi nieco bardziej światłych od siebie. To przecież, ile się tego mitycznego CO2 dostaje do atmosfery. Oczywiście, instytucje unijne to nic nie obchodzi. W samochodzie spalinowym ma być manualna skrzynia i koniec kropka. Również trzeba maksymalnie utrudnić życie komuś, kto uczył się jeździć na automatycznej; oddzielne kody w numerze prawa jazdy. Co wiele badań prowadzonych w Wielkiej Brytanii i Norwegii wykazało, że jest to bez znaczenia. (Abstrahuję już, że moim zdaniem nie powinno być coś takiego jak prawo jazdy; ostatecznie albo się umie jeździć, albo nie). W USA coś takiego jak manualna skrzynia biegów wyginęło do 1950 roku, a wyginęłoby jeszcze szybciej, gdyby nie druga wojna światowa i skierowanie produkcji skrzyń elektrohydraulicznych (patent General Motors z 1937 roku) na cele wojskowe. W Europie – jak to w socjalizmie – postęp techniczny jest wolniejszy i anachronizmy mają się świetnie. Sprzyja temu jeszcze ludzka głupota i występowanie wyżej wspomnianych „luddystów” i „mistrzów kierownicy”.

Zakładam, że istnieją sportowi kierowcy chcący w pełni kontrolować pojazd czy istnieją samochody terenowe, gdzie poza manualną trzeba włożyć reduktor – chociażby niektóre pojazdy wojskowe czy pojazdy specjalne – ale one zazwyczaj nimi nie jeżdżą przeciętni użytkownicy drogi. Ale cóż, unijna administracja nie rozumie, że im coś prostsze, to tym lepsze, że dobra użytku powszechnego powinny być proste w użytkowaniu. Pewne zapotrzebowanie na samochody na „manualu” będzie występować. Przecież nawet w USA powstał model chevroleta korwety z siedmiobiegową manualną skrzynią biegów; cóż, okaz kolekcjonerski. Całość pojazdów z manualną skrzynią biegów nie przekroczy jednak 5% rynku.

Zauważmy, że człowiekowi bez ręki czy bez nogi łatwiej jest jednak jeździć na „automacie”. Owszem, zdarzają się opisy anegdotyczne, że dziadek bez nóg kulami ruszał pedałami i jeszcze tak jechał po uprzednim spożyciu. Z mojego punktu widzenia to jadąc samochodem, to można sobie i nogami kręcić kierownice, i myć zęby w tym czasie (jak Jaś Fasola), byle tylko nie robić wypadków. To powinni urzędnicy mieć gdzieś. Ale jak to w socjalizmie, muszą się wszędzie wtryniać i kapitan państwo musi być po prostu wszędzie. Dobrze, że jeszcze, że rano nie otwiera się lodówki, a tu macha urzędas. I żaden system przenoszenia napędu nie powinien być faworyzowany. Podobnie nie powinno być żadnych dotacji czy subwencji na samochody elektryczne. Skoro nimi nikt nie chce jeździć, to powinny pozostać techniczną ciekawostką, jaką są od końca dziewiętnastego wieku; ewentualnie powinny znaleźć nieliczne zastosowanie (jak na przykład meleksy).

Lecz jaki jest ostatecznie powód długiego żywota anachronicznej, manualnej skrzyni biegów. Każdy, kto spalił kiedyś sprzęgło, poczuł charakterystyczny zapach zbliżony do padliny. Na tej podstawie można wnioskować o charakterze polimeru i monomerów, z jakiego wyrabiana jest tarcza sprzęgła. Otóż są to poliamidy takie jak nomex i kevlar. Nie ma na nie dużego zapotrzebowania poza wyżej wspomnianym elementem. Gdyby nagle manualne skrzynie biegów zostały ograniczone do części samochodów sportowych oraz terenowych, udział ich w rynku spadł poniżej 5%, dużym koncernom chemicznym jak BASF nie opłacałoby się ich wytwarzać. Taka produkcja zostałaby przejęta przez mniejsze firmy. Przecież wiadomo, że ich produkcja jest trudna, a zanim Stephanie Kvolek otrzymała je w laboratoriach DuPont, to wielu chemików i inżynierów uważało, że stworzenie polimerów o takich właściwościach jest wręcz niemożliwe. Problem jest zatem rozwiązany. Stąd cała ta niedogodność i koszmar wielu nowych kierowców pochodzi od praktyk protekcjonistycznych i ochrony zysków dużych korporacji. Niczego innego. Jest to klasyczny przejaw zjawiska, o którym pisał Frederic Bastiat w esejach „Petycja producentów świec” czy „Co widać, a czego nie widać”.

I to nie są jedyne absurdy unijnego socjalizmu. Po prostu gada się o ochronie przyrody, a się przyrodę w imię socjalizmu niszczy. Szkoda tylko, że nigdzie na terenie Unii Europejskiej nie doszło do katastrofy na miarę wyschnięcia Jeziora Aralskiego, ale wszystko jeszcze przed unijną biurokracją. Podobnie, gada się po prawach osób niepełnosprawnych, a promuje się anachroniczny sposób przenoszenia napędu w postaci manualnej skrzyni biegów. Ostatecznie duże koncerny chemiczne są ważniejsze. Unijny socjalizm po raz kolejny z gęby robi sobie odbyt. Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni.

Autorstwo: Erno
Źródło: WolneMedia.net


                                                     CELEBRYCI ELIT                                           Hanna Smoktunowicz-Lis Hanna ...