czwartek, 2 listopada 2023

 

Dziedzictwo Kaczyńskiego


Odchodząca koalicja rządowa zostawia Polskę w stanie katastrofalnym: dług rekordowy w historii, kryzys gospodarczy, utracona suwerenność i monstrualne podziały społeczne. Historia zapamięta rząd Mateusza Morawieckiego jako jedną z najgorszych ekip rządzących naszym krajem przez ponad tysiąc lat jego istnienia.

200 miliardów złotych – taką kwotę na rachunkach w Banku Gospodarstwa Krajowego przypisanych do Funduszu Covidowego znaleźli wiosną tego roku kontrolerzy Najwyższej Izby Kontroli. Ich praca doprowadziła do szokującego odkrycia: oto w instytucji finansowej podlegającej rządowi otworzono rachunek, na którym gromadzono środki na walkę z pandemią, przy czym wydatkowano je poza kontrolą parlamentarną przy niejasnych procedurach. I to, co szokujące: nawet wtedy, gdy stan epidemii już się skończył. Gigantyczna kwota (200 miliardów to prawie połowa budżetu Polski) jest więc ukrywana przed organem władzy kontrolnej (Sejmem i Senatem) i opinią publiczną. Ze szczątkowych informacji przekazywanych przez prezesa NIK można wnioskować, że utworzono specjalny, tajny fundusz do obsługi niejawnej zadłużenia zagranicznego. Wszystko przez to, że konstytucja zakazuje zadłużania państwa powyżej 60% produktu krajowego brutto – i rząd, nie mogący spiąć wydatków i przychodów, musiał stworzyć specjalny fundusz, który pod pozorem walki z pandemią niejawnie obsługiwał zadłużenie zagraniczne.

GÓRA DŁUGÓW

A długi to największa spuścizna po rządach Morawieckiego. Rządowa propaganda mówiła, że zadłużenie Polski wynosi 1,5 biliona złotych. To jest prawda, ale tylko częściowa. 1,5 biliona to wyłącznie dług wewnętrzny, czyli zadłużenie państwa u własnych obywateli na podstawie obligacji. Do tego dochodzi jeszcze dług zagraniczny, czyli pożyczki zaciągane przez rząd w międzynarodowych instytucjach finansowych takich jak Bank Światowy czy Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju. To zadłużenie waha się (w zależności od kursu walut) miedzy 1,5 a 2 bilionami złotych. A i to jeszcze nie wszystko. W całkowitej ruinie jest system emerytalny. Zadłużenie ZUS to około 4 bilionów złotych przy czym, dla ścisłości, dodać należy, że nie jest to zadłużenie na kontach instytucji, tylko zadłużenie systemu. Czyli różnica między tym, co dziś wpływa do ZUS z tytułu składek ubezpieczeniowych, a tym, co w przyszłości ZUS będzie musiał wypłacić emerytom i rencistom. Te dane prowadzą do wniosku, że ZUS jest bankrutem i żadne kosmetyczne zabiegi już mu nie pomogą.

I to jednak nie wszystko. W minionych miesiącach na łamach „Najwyższego Czasu!” i na swoim kanale na „YouTube” ujawniałem szokujące informacje na temat zadłużania samorządów. Okazało się, że w długach toną także samorządy. Rekordzistą jest Miasto Stołeczne Warszawa, które do końca roku osiągnie poziom zadłużenia w wysokości 10 miliardów złotych. Ogromnie zadłużone są również Gdańsk, Kraków, Wrocław, a także małe gminy – jak Żyrardów. O tym, do czego to prowadzi, świadczy przykład Gminy Rewal, która – jako pierwsza w Polsce – upadła, a jej majątek zajmuje komornik, aby pospłacać wierzycieli. Zaś wójt gminy i jego bliska współpracownica trafili na ławę oskarżonych pod zarzutem niegospodarności. Przykład Rewala pokazuje, że podobny scenariusz może spotkać każdą zadłużoną gminę.

Skąd te długi? Z fatalnej polityki rządu, który najpierw przerzucił na samorządy ogromną część wydatków (np. służbę zdrowia), nie zwiększając im przychodów, później zaś zmusił ich do inwestycji, których wymagał system dopłat unijnych. Aby pozyskać dotacje, samorząd musiał przeprowadzić konkretną inwestycję. Skuszeni dotacjami (i możliwością rozkradania pieniędzy przy realizacji inwestycji) włodarze samorządów realizowali inwestycje, by pozyskać na nie dotacje. Szkopuł w tym, że utrzymywanie tych inwestycji spadło już na barki samorządów pod rygorem konieczności zwrotu unijnej dotacji. Inwestycje okazywały się nierentowne, gdy już dotacje zostały wydane, nietrafione inwestycje musiały być utrzymywane z pieniędzy samorządów. A to spowodowało monstrualne wydatki, które doprowadziły do spirali długów.

BEZ PIENIĘDZY

Ale i to nie wszystko. W sierpniu wyszło na jaw, że w ciągu jednego wakacyjnego miesiąca (lipca 2023 r.) emeryci polscy zaciągnęli pożyczki w instytucjach kredytowych na 1,25 miliarda złotych. Wszystko po to, aby spiąć budżety nadszarpnięte inflacją.

Rok 2022 i 2023 upłynął pod znakiem inflacji. Była ona konsekwencją fatalnej polityki finansowej PiS. Programy socjalne spowodowały, że w kasie państwowej zaczęło brakować pieniędzy. Rząd zrobił więc rzecz najgłupszą: zaczął dodrukowywać pieniądze poza wszelką kontrolą. Skutek był łatwy do przewidzenia: wysoka inflacja, która doprowadziła do wzrostu cen, odczuwalnego zwłaszcza przez emerytów. Recepta na inflację również nie okazała się trafna: podniesienie stóp procentowych osuszyło kieszenie Polaków, bo doprowadziło do wzrostu rat kredytów. Rząd mógł ściągnąć pieniądze w inny sposób: mógł choćby zwiększyć ustawowo depozyty bankowe; wówczas to banki, a nie zwykli obywatele, poniosłyby cenę walki z inflacją. Tymczasem „walka” dała bankom dodatkowe zyski. Wzrost stóp procentowych oznaczał bowiem de facto to, że do kas bankowych wpłynęło więcej pieniędzy z tytułu rat od kredytobiorców.

Po ośmiu latach rząd PiS zostawia Polskę w stanie finansowej agonii. Zadłużył Polaków na kilka pokoleń. Jest to efekt najważniejszy, bo odczuwać go będziemy przez następne dekady.

UTRACONA SUWERENNOŚĆ

Na pozostałych obszarach polityka PiS-u również okazała się fiaskiem. Mateusz Morawiecki, który przed kamerami tromtadracko zapewniał o obronie polskiej niepodległości, w Brukseli zgadzał się na wszystkie niekorzystne dla Polski rozwiązania, w tym na pakt klimatyczny, zielony ład i Krajowy Program Odbudowy. Ten ostatni to jedna z największych wizerunkowych porażek PiS-u. Według porozumień międzynarodowych wszystkie państwa musiały złożyć się na pieniądze do KPO, które miały być później rozdzielane według wskazówek unijnych biurokratów. Problem tylko w tym, że Polsce wstrzymano pieniądze z KPO pod pozorem dławienia niezależnego sądownictwa. Jednak odsetki już zaczęły obowiązywać. W ten sposób Polska zaczęła spłacać odsetki od kredytu, którego nigdy nie widziała na oczy. Analiza polityki zagranicznej Mateusza Morawieckiego, zwłaszcza w odniesieniu do Niemiec i Unii Europejskiej, prowadzi do wniosku, że polski premier niczego dla naszego kraju nie zyskał, a jego decyzje pogłębiły jeszcze stopień uzależnienia Polski od Berlina i Brukseli.

Podobnie wyglądała polityka zagraniczna Polski na kierunku wschodnim. Gdy w 2022 roku wybuchła wojna na Ukrainie, rząd polski otworzył granice dla uchodźców, potem zainwestował miliardy w ich utrzymanie, potem rozbroił Polskę, aby broń przekazać walczącej Ukrainie. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania: Ukraina wypięła się na Polskę, zaczęła na nasz kraj donosić i obkładać embargo na dostawy polskich produktów na swój rynek.

JEDNO WIELKIE DZIADOSTWO

PiS szedł do władzy z hasłem konieczności naprawy państwa. Problem tylko, że niczego w żadnym aspekcie nie naprawił. Weźmy przykład: sądy. Potworny paraliż systemu sądowniczego tylko się pogłębił wskutek pomysłu typu „nowy KRS” nieuznawany przez „stary KRS”, co doprowadziło jeszcze do wojny wewnątrz środowisk sędziowskich. Uproszczenie prawa, które odciążyłoby sądy od setek bezsensownych spraw, nie nastąpiło. Zrobiono coś przeciwnego: dalej komplikowano prawo, aby spraw sądowych przybywało. W efekcie czas oczekiwania na wyrok wydłuża się, przewlekłość jeszcze się zwiększyła. Przybyło „aresztów wydobywczych”, długich, trwających latami spraw sądowych, kuriozalnych wyroków i spektakularnych wpadek. A prokuratura, która miała stać na straży praworządności, stała się upolitycznionym organem rządzącej partii, służącym do eliminowania przeciwników politycznych.

Rząd PiS otworzył też bramy dla imigrantów, przyjmując do Polski setki tysięcy przybyszów z krajów obcych nam kulturowo – jak Bangladesz czy Azerbejdżan. Tłumaczył to tym, że trzeba dostarczyć ręce do pracy w polskich fabrykach. To argument słuszny, ale zakłamany. Jeśli bowiem rząd chciał wzmocnić polskich przedsiębiorców, mógł do pracy ściągnąć Polaków z krajów dawnego ZSRR.

Autorstwo: Leszek Szymowski
Źródło: NCzas.info

 

Nowe leki refundowane


78 nowych produktów znalazło się na listopadowej liście refundacyjnej Ministerstwa Zdrowia. Zmniejszą się ich ceny detaliczne brutto lub dopłata pacjenta.

Według informacji Portalu Samorządowego, od 1 listopada 2023 r. zaczyna obowiązywać nowa lista leków refundowanych. – W związku z wydaniem pozytywnych decyzji o objęciu refundacją ogółem do wykazu zostało dodanych 78 produktów bądź nowych wskazań – podano w obwieszczeniu resortu zdrowia.

Refundacją objęte zostaną nowe leki wykorzystywane w terapii onkologicznej, w tym przy leczeniu raka piersi. Wśród substancji znajdą się Enhertu i Lynparza. Wśród substancji objętych refundacją, ale bez wskazań onkologicznych, znajdą się m.in: Dysport (toksyna botulinowa typu A) stosowana w leczeniu pacjentów ze spastycznością kończyn iAdtralza (stosowana w leczeniu atopowego zapalenia skóry).

Od 1 listopada tego roku refundowane przestaną być między innymi dwa doustne leki przeciwcukrzycowe oraz donosowa szczepionka przeciw grypie.

O prawie 200 złotych stanieje za to lek do terapii napadów obrzęku naczynioruchowego u dzieci i dorosłych. Wykaz dostępny jest na stronie Ministerstwa Zdrowia.

Źródło: NowyObywatel.pl

 

Dwa miliony na osłodę


Aż 144 posłów obecnej kadencji straciło mandat. Dostaną oni całkiem niezłą „odprawę”. W sumie Sejm wypłaci niemal 2 miliony złotych.

W Sejmie X kadencji nie zasiądzie 144 posłów IX kadencji, zaś liczba posłów obejmujących mandat po raz pierwszy wyniesie 117. Liczby te mogą się jeszcze delikatnie zmienić, jeśli któryś z posłów ostatecznie nie złoży ślubowania.

Odchodzącym posłom przysługuje odprawa parlamentarna, której wysokość jest równa wysokości trzech uposażeń poselskich (obecnie wynosi ono 12 826,64 zł brutto miesięcznie), będzie więc kosztować podatników łącznie niemal 2 mln zł. Odprawa przysługuje posłom, którzy sprawowali mandat w dniu zakończenia kadencji i nie zostali wybrani na kolejną kadencję do Sejmu lub do Senatu.

Posłowie kończący pracę w Sejmie będą musieli oddać zaciągnięte pożyczki, ale też będą mogli wykupić sprzęt elektroniczny, który służył im do pracy parlamentarnej, chodzi głównie o laptopy.

„W przypadku zakończenia kadencji Sejmu niespłaconą część pożyczki wraz z oprocentowaniem poseł zobowiązany jest spłacić w trybie natychmiastowym. Obowiązek ten nie dotyczy posłów wybranych na następną kadencję Sejmu, którzy kontynuują spłatę pożyczki na dotychczasowych zasadach” – tłumaczy „Rzeczpospolitej” Kancelaria Sejmu. Nie wiadomo, w jakiej cenie posłowie IX kadencji otrzymają możliwość wykupu sprzętu, m.in. laptopów Apple’a.

„Posłowie kończący wykonywanie mandatu mogą dokonać zakupu składników rzeczowych majątku ruchomego stanowiących własność Kancelarii Sejmu, a stanowiących wyposażenie biura poselskiego, w cenie odpowiadającej ich wartości rynkowej. Odbywa się to na podstawie cen stosowanych w obrocie rzeczami tego samego rodzaju i gatunku, z uwzględnieniem ich stanu i stopnia zużycia oraz popytu na nie” – przekazał CIS.

Autorstwo: KM
Na podstawie: Rp.pl
Źródło: NCzas.info

 

TVP wydaje pieniądze na produkcje, których nie emituje!


NIK sprawdziła Telewizję Polską i odkryła, że stacja wydawała pieniądze na produkcje, które nigdy nie trafiły na ekran. Raport NIK pokazuje, że TVP zapłaciła ponad milion złotych za 24 audycje, które z różnych powodów zostały odrzucone. Kontrolerzy nie akceptują wyjaśnień dyrektorki biura programowego TVP. Uważają, że stacja postępowała „nierzetelnie i niegospodarnie”.

Portal „Wirtualne Media” dotarł do niepokojącego raportu. NIK w kontroli stwierdził, że TVP wydawała pieniądze na produkcje, które nie znalazły się w ramówce. Okazało się, że w ciągu ponad dwóch lat trzy jednostki organizacyjne TVP: biuro programowe, TVP Polonia oraz centrum kultury i historii zapłaciły 1,31 mln zł za produkcje, które później zostały anulowane.

W raporcie NIK wymieniono 24 audycje, które TVP zamówiła lub kupiła na licencji. Nie podano dokładnie, czy chodzi o filmy, programy, czy seriale. Wiadomo jednak, że kosztowały one ponad milion złotych, a nigdy nie były pokazywane. Jak to się stało? Dyrektorka biura programowego TVP podała kontrolerom z NIK różne powody. Między innymi: „słabą jakość kopii filmowej” jednej z produkcji, „drastyczny wydźwięk i brak zgodności z linią programową telewizji publicznej” jednego z filmów, brak aktualności treści, problemy prawne bohatera jednej z produkcji, trudności z uzyskaniem praw i rozliczeniem się z reżyserem, czy niespełnienie założeń merytorycznych.

Dyrektorka biura programowego TVP twierdziła, że fakt, iż nie ustalono terminu emisji poszczególnych produkcji, nie oznacza, że stacja z nich całkowicie zrezygnowała. Kontrolerzy z NIK byli jednak zdziwieni tym, że produkcji, o których mowa, nie umieszczono nawet w rezerwie emisyjnej, co oznacza, że nie planowano już do nich wrócić.

NIK negatywnie oceniła działania TVP. Zaznaczyła, że materiały, które zostały odrzucone, powinny być przechowywane w rezerwie emisyjnej. Wtedy produkcje, za które zapłacono, mogłyby być wykorzystane jako dokumenty archiwalne. „Z przedłożonych wyjaśnień wynika, że anteny lub redakcje mają w swoim posiadaniu materiały nieemitowane np. od 2015 r., które mogą być użyte w przyszłości w pasmach dokumentalnych” – napisano w raporcie NIK.

Zdaniem kontrolerów „działanie nierzetelne i niegospodarne” to całkowite zaniechanie emisji treści, za które się zapłaciło. „Należy podkreślić, iż brak umieszczania w rezerwach programowych audycji określonych obecnie jako zdezaktualizowane stanowił działanie nierzetelne i niegospodarne. Niegospodarność polegała również na braku szukania możliwości emisji danej audycji przez inną jednostkę i definitywnym zrezygnowaniu z nadania programu, jak również na braku szybkiego wykorzystania nabytego materiału, w przypadkach gdy jego treść mogła się szybko dezaktualizować” czytamy we fragmencie raportu NIK.

Na podstawie: „Wirtualne Media”, „Fakt”
Źródło: NCzas.info

 

Wydawnictwo “Wektory” wydało książkę Adama LeBoura, który opowiada o swoim śledztwie dotyczącym jednej z najbardziej tajemniczych instytucji finansowych.

Niedawno wydana przez wydawnictwo Wektory książka Wieża w Bazylei. Tajemnicza historia banku, który rządzi światemjest kolejnym ekonomicznym hitem tego wydawnictwa, po trzech częściach legendarnej Wojny o pieniądzFinansowym potworze z Jekyll Islandoraz trylogii E. Michaela Jonesa Jałowy pieniądz. Siłą tej książki jest rzetelność, z którą autor – pisarz i dziennikarz Adam LeBorprzeprowadził kwerendy swojego śledztwa. Dochodzenie to dotyczyło jednej z najbardziej tajemniczych światowych instytucji finansowych – Banku Rozrachunków Międzynarodowych – instytucji dziwnej, mało znanej a jak się okazuje niezwykle wpływowej.

Od momentu swojego powstania Bank Rozrachunków Międzynarodowych znajdował się w samym sercu globalnych wydarzeń, chociaż jego obecność często pozostawała niezauważona. Akutalnie intytucja ta jest w centrum działań zmierzających do stworzenia nowej światowej architektury finansowej i regulacyjnej, po kolejny raz udowadniając, że jest zdolna do kształtowania przepisów finansowych naszego świata. Jednak pomimo kluczowej roli, jaką Bank odegrał w dziejach finansowych i politycznych ostatniego stulecia oraz podczas obecnego kryzysu gospodarczego, BRM pozostał instytucją szerzej nieznaną. I to pomimo ustaleń pisarza, które świadczą, że to właśnie ten bank pełnił rolę najważniejszego narzędzia swobodnego przepływu kapitału pomiędzy III Rzeszą a jej amerykańskimi partnerami. Pisarz ujawnia również fakty dotyczące nazistowskich korzeni tworzonej po wojnie Unii Europejskiej, a także wiele innych zdumiewających informacji.

O wydanej książce pozytywnie wypowiadał się recenzent Wall Street Journalktóry stwierdził: Książka Wieża w Bazylei: Tajemnicza historia banku, który rządzi światem Adama LeBora przedstawia mocne argumenty wymierzone w osoby kierujące bankami centralnymi. Ludzie ci nie są bowiem, jak twierdzi autor, bezstronnymi herosami dobrego zarządzania. Są raczej tym, czego demokracja powinna najbardziej się obawiać: tyranami, sprawującymi kontrolę dzięki wykorzystaniu przepisów finansowych, bez konieczności uciekania się do pomocy wojska lub podporządkowania sobie parlamentów. To bardzo nieładny obraz, a pan LeBor dobrze go namalował.

W podobny sposób książkę opisał New York TimesJest wiele powodów, dla których należałoby przedstawić całą historię banku, a praca, jaką wykonał LeBor, dziennikarz zamieszkały w Budapeszcie, przygotowując swoją dobrze udokumentowaną relację, jest godna uznania.

Książka znalazła uznanie Publishers WeeklyDzięki dostępowi do nowych źródeł i informacjom od ludzi znających zagadnienie od podszewki, LeBor ujawnia machinacje i często niegodziwą działalność bankierów inwestycyjnych. Dawna i obecna potęga tajemniczego Banku Rozrachunków Międzynarodowych zaskoczy i zaniepokoi czytelników.

Z kolei Booklistnapisał: To historia intryg finansowych, tajemnic i kłamstw, plotek i prawdy. LeBor, jako dziennikarz zajmujący się zagadnieniami biznesowymi (a także autor kilku thrillerów), potrafił sprawić, by prawdziwa opowieść o finansach stała się równie ekscytującą jak powieść szpiegowska. Bardzo zajmująca i pouczająca książka na temat najpotężniejszego z banków, o którym prawdopodobnie nigdy nie słyszeliście.

Adam LeBor jest pisarzem, dziennikarzem i krytykiem literackim. Obecnie mieszka w Budapeszcie. Publikuje w The Economist, londyńskim wydaniu The Times, Monocle i w wielu innych wydawnictwach, pisze także recenzje dla New York Timesa. Od 1991 roku pracował jako korespondent zagraniczny w ponad trzydziestu krajach, opisując między innymi upadek komunizmu oraz wojnę w byłej Jugosławii. Jest autorem siedmiu książek zaliczanych do literatury faktu, w tym przełomowej Hitler’s Secret Bankers, oraz dwóch powieści.

Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Wektory.

kresy.pl

 

Przetworzona żywność jest jak narkotyk


Nowe badanie wykazało, że ultraprzetworzona żywność może uzależniać tak samo jak palenie, picie alkoholu i hazard, a rezygnacja z niej może być równie trudna. Tymczasem taka żywność przyczynia się do zwiększonego ryzyka zachorowania na raka, otyłości czy chorób serca.

Z przeglądu przeprowadzonego przez zespół badaczy ze Stanów Zjednoczonych, Brazylii i Hiszpanii wynika, że około 1 na 7 dorosłych osób jest uzależniona od bardzo wysoko przetworzonej żywności. Po analizie 281 badań przeprowadzonych w 36 państwach świata naukowcy szacują, że uzależnienie od żywności UFP występuje aż u 14 proc. dorosłych oraz 12 proc. dzieci  – „to wielkości zbliżone do poziomu uzależnienia obserwowanego u dorosłych w przypadku innych dopuszczonych prawem substancji. W przypadku alkoholu jest to 14%, podczas gdy uzależnienie od tytoniu dotyczy 18% populacji, ale poziom domniemanego uzależnienia u dzieci jest bezprecedensowy” – czytamy w artykule pt. „Social, clinical, and policy implications of ultra-processed food addiction” („Społeczne, kliniczne i polityczne implikacje uzależnienia od ultraprzetworzonej żywności”), który został opublikowany w serwisie naukowym „BMJ Journals”.

Żywność ultraprzetworzona (UPF) to produkty poddane obróbce technologicznej celem zwiększenia ich trwałości i przyspieszenia procesu przygotowywania. Zalicza się do niej żywność bogatą w węglowodany i tłuszcze. Po ludzku to spora część słodyczy, lodów i chipsów ziemniaczanych, ale też niektóre rodzaje gotowych dań sprzedawanych w sklepach (np. mrożone pizze), napoje słodzone, niektóre płatki śniadaniowe, a także sosy w proszku czy produkty mięsne takie jak niektóre parówki.

Z wielu badań wynika, że taka żywność przyczynia się do zwiększonego ryzyka zachorowania na raka, otyłości czy chorób serca. Pokarmy te dają dużą satysfakcję, są atrakcyjne i często są spożywane kompulsywnie, a w niektórych przypadkach zachowania związane z tymi pokarmami mogą spełniać kryteria diagnozy zaburzeń związanych z używaniem substancji. Zdaniem naukowców UFP mogą mieć taki sam efekt jak narkotyki u osób doświadczających intensywnego głodu i objawów odstawienia.

Świadczy o tym sposób, w jaki niektórzy ludzie jedzą przetworzone produkty – podobny do tego, w jaki spożywane są uzależniające substancje, a także spełnienie kryteriów stosowanych do diagnozowania zaburzeń związanych z zażywaniem takich substancji. Te kryteria to m.in. intensywne łaknienie, symptomy związane z odstawieniem, mniejsza kontrola nad spożyciem, dalsze spożywanie pomimo ponoszenia szkód (jak otyłość, wzdęcia itp.), napadowe objadanie się, pogorszenie zdrowia fizycznego i psychicznego oraz niższa jakość życia.

Naukowcy zaobserwowali, że zawarte w żywności wysoko przetworzonej rafinowane węglowodany i tłuszcze wywołują podobne skutki w mózgu, co nikotyna i alkohol, czyli inne uzależniające substancje. Według nich produkty, które są bogate w te składniki, są spożywane przez ludzi w sposób „wyraźnie” charakterystyczny dla uzależnień.

Autorzy badania sugerują, by możliwie najszerzej stosować oznaczanie żywności UFP jako „uzależniającej”, ponieważ może to pomóc konsumentom w zmianie nawyków żywieniowych — przede wszystkim być może skłoni do refleksji, czy w ogóle po nią sięgać, kiedy problemu uzależnienia jeszcze nie ma. Potrzebna jest także szeroka edukacja, bowiem zrozumienie, że ta żywność może uzależniać, mogłoby prowadzić do lepszych regulacji i leczenia.

Zdjęcie: Joenomias (CC0)
Źródła: „Serwis Zdrowie”, PAP-MediaRoom.pl

 

To jeszcze medycyna, czy już paramedycyna?


Media kochają donosić. Najbardziej chodliwym tematem jest sensacja gwarantująca zapamiętałe klikanie. Sterują zainteresowaniem dostarczając ekscytacji odważniakom, albo budzą strach osób o słabszej psychice, podając jedynie część danych. Jeden i drugi motyw gwarantuje szczątkowa ocena tego co mogłoby być odebrane jako fakt, który jeśli zaistniał, to musi za nim być inspirator i sprawca.

Przechodząc do rzeczy, odniosę się do medialnego komunikatu budzącego litość Głównego Inspektora Sanitarnego. Tenże przekazał mediom swą decyzję o wycofaniu „suplementu” zawierającego substancję niedozwoloną. Podana przy tym nazwa firmy niewiele mówi. Dociekanie, o jaką substancję chodzi, prowadzi do związku chemicznego służącego wzmożeniu… potencji. Aczkolwiek producent mówi o leczeniu zjawiska.

Obrót specyfikiem, który nie jest żadnym lekiem, a jedynie chwilowo napędzającym erokopniakiem, kwitnie w internecie, gwarantując dochód. Nazwa własna związku chemicznego – sildenafil. Pierwotnie nazwany viagrą miał przekonywać klientów, że ich popęd może być wspomagany. No i szczurki poddane perswazji uwierzyły w magię chemii i swoją ograniczoną naturalnie „niemoc”. Niebawem pojawiły się doniesienia „o zgonach w trakcie”, ale zniknęły, choć producent przemianował i rozwinął dochodowy interes.

Poza pigułką dla mężczyzn pojawiła się również dla kobiet. Opatentował go w 1993 roku nie kto inny, jak koncern Pfizer. Wszystko jasne? Nie. Skoro jest w obrocie rynkowym, ktoś dopuszcza go na polski rynek i bierze odpowiedzialność, a jest nim Urząd Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych. W zasadzie wszystko można dopuścić, co jest jakimś związkiem chemicznym. Brakuje jednak tego, co pod rygorem skuteczności ochrony zdrowia pacjenta nosi tradycyjną nazwę „leku” poprawiającego stan zdrowia, a choćby przy dłuższym stosowaniu nie wywołuje skutków ubocznych w postaci kalectwa lub zgonu.

Formalna strona wydaje się bez zarzutu, skoro pozwolenia i zezwolenia są dokładnie tym samym sposobem akceptacji wydanej przez instancję zewnętrzną znaną jako Europejska Komisja Leków. Producent jedynie zgłasza i rejestruje. Brak instytucji weryfikującej, czyli niezależnego krajowego ośrodka badań laboratoryjnych.

Pandemia dotknęła świat, choć w różnym stopniu. Wydawać mogłoby się, że tam, gdzie było wiele ofiar, ludzie zyskali dystans i potrzebę weryfikacji tego co im proponują handlarze pod szyldem aptek w towarach bez recepty oraz sam personel medyczny zarówno klinik, przychodni i gabinetów prywatnych.

Źródłem gorzkiej konstatacji jak system przeobraził społeczeństwo w klientelę i rynek, są rozmowy wśród pacjentów przychodni specjalistycznych. Tam, gdy po miesiącach oczekiwania na wizytę chory widzi lekarza, cokolwiek zaproponuje mu uznany za specjalistę, cierpiący przyjmuje w dobrej wierze. Procedury sprowadzają lekarza do żelaznego wzorca: jednostka chorobowa wklikana do komputera ma gotowy, rekomendowany przez dyktat zewnętrzny zestaw produktów medycznych do zaordynowania przez niego. Nie ma myślenia o jakichkolwiek wariantach uwarunkowanych indywidualnym stanem, wiekiem pacjenta.

Przypomina to technikę „leczenia bólu” w stadium schyłkowym choroby, czyli – damy morfinę, albo inny środek znieczulający, by klient zapomniał o chorobie do następnej dawki i wizyty opróżniającej portfel na rzecz farmakochemii.

Dopóki medycyna leczyła, nie było obaw o konkurencję w postaci medycyny alternatywnej. Dziś, kiedy wszystkie dziedziny medycyny od diagnostyki, przez kliniki, laboratoria badawcze po farmację aptekarską stoją na straży interesów grubych ryb, konkurencję należy zniszczyć, ogłaszając delegalizację medycyny alternatywnej. Gdyby było inaczej, gabinety lekarskie nadal zawierałyby w gablotach leki pierwszej pomocy, zamiast setek ulotek rekomendujących cuda techniki diagnostycznej, albo niezależnie od schorzeń – konieczność przejścia na dietę śródziemnomorską jakbyśmy byli mieszkańcami owego regionu. Żenada i konsternacja narasta kiedy najwyższy personel medyczny cieszący się niegdyś zaufaniem nie próbuje obronić swego autorytetu i zawodowej niezależności. Tym większą wyrozumiałością należy darzyć nieporadnych, przeciętnych obywateli bez wiedzy i orientacji o tym co się stało z dawną klasą Polaka – człowieka odważnego, obywatela honoru z godnością pojmującego służbę na rzecz bliźniego i ojczyzny.

Autorstwo: Jola
Źródło: WolneMedia.net

 

DNA może rozwiązać problem masowego przechowywania danych


Na kilogramie nośnika, jakim jest DNA, można teoretycznie zapisać wszystkie wygenerowane na świecie dane. Choć nauka nie znalazła jeszcze sposobu na to, by wykorzystać ten potencjał w aż takim stopniu, to możliwe jest już zapisanie na syntetycznie wytworzonym DNA stosunkowo niewielkich ilości danych, ale za to w sposób, który zapewni ich pełne bezpieczeństwo i trwałość zapisu nawet przez tysiąclecia. Może więc ono posłużyć do przechowywania danych o znaczeniu strategicznym i ściśle poufnym. W dodatku nie wymaga zastosowania energii. Słoweńska firma pracuje obecnie nad urządzeniem, które umożliwi taki zapis przy kosztach porównywalnych do obecnie stosowanych technologii.

„DNA to tak naprawdę nośnik danych, z którego korzysta przyroda do przechowywania najważniejszych informacji decydujących o kształcie żywych komórek. My wykorzystujemy ten potencjał do przechowywania cyfrowych danych. Innowacyjność polega więc ogólnie na przeniesieniu wiedzy z zupełnie innej dziedziny na grunt przechowywania danych. Myślę, że to jest główny aspekt innowacji” – podkreśla w wywiadzie dla agencji Newseria Luka Zupančič, kierownik ds. rozwoju biznesu w projekcie Datana firmy BioSistemika. „Korzystamy wyłącznie z syntetycznie wytworzonego DNA, które powstaje w laboratorium. Jedynym podobieństwem do DNA w żywych komórkach jest jego struktura biologiczna, struktura chemiczna cząsteczki DNA”.

Kluczową zaletą DNA jako nośnika danych jest wysoka gęstość ich przechowywania. Okazuje się, że wykazuje ono 115 tys. razy większą pojemność na gram, niż ma to miejsce w przypadku taśmy magnetycznej. W DNA ludzkiej komórki mieści się natomiast tyle danych, ile na czterech płytach CD. Na kilogramie DNA zmieściłyby się z kolei wszystkie dane, jakie są zgromadzone we współczesnym świecie. Jak dotąd nie powstały jednak jeszcze takie rozwiązania, które pozwoliłyby ten potencjał wykorzystać w pełni. „Obecnie nasza technologia wciąż ma ograniczoną przepustowość, możemy więc dziś przechowywać tylko mniejsze ilości danych. To naprawdę korzystne w przypadku małych ilości bardzo cennych danych. Możemy w ten sposób przechowywać najbardziej poufne dane na świecie w bardzo bezpieczny sposób. W dłuższej perspektywie ta metoda znajdzie jednak zastosowanie do masowego przechowywania danych. Na świecie kończy nam się miejsce na ich przechowywanie, a nowe powstają w tempie wykładniczym” – mówi Zupančič.

Jak podkreślają eksperci projektu Datana, dziś na świecie gromadzimy tylko 50 proc. wytwarzanych danych. Biorąc pod uwagę, że do 2025 roku będziemy ich wytwarzać cztery razy więcej, odsetek gromadzonych danych spadnie do 20 proc. przy wykorzystaniu obecnie dostępnych mocy magazynowania. „Obecne technologie, takie jak dyski twarde, nie są do tego odpowiednim rozwiązaniem. Potrzebujemy zupełnie nowego podejścia, nowych rozwiązań, które pozwolą na przechowywanie rosnącej ilości danych, i DNA może nam pomóc ten problem rozwiązać” – zapewnia ekspert.

DNA jako nośnik danych może też rozwiązać problem związany z bezpieczeństwem informacji tam gromadzonych. „Kiedy już zakodujemy dane w DNA, to są one zabezpieczone w sposób bardzo trudny do złamania. Dane nie są podłączone do internetu, więc hakerzy nie mają do nich dostępu, można też wprowadzić szereg dodatkowych warstw szyfrowania, więc bardzo trudno uzyskać dostęp do tych danych osobom niepowołanym” – przekonuje rozmówca.

Kolejną przewagą nad tradycyjnymi nośnikami jest fakt, że cząsteczki DNA nie wymagają dostępu do energii, co zwiększa proekologiczny aspekt tego rozwiązania. „Bezpieczne przechowywanie danych przez tysiące lat nie wymaga utrzymania ani energii elektrycznej, ani żadnej innej, w przeciwieństwie do dysków twardych, które trzeba schładzać i często wymieniać. Jest to więc o wiele bardziej ekologiczne rozwiązanie” – mówi Luka Zupančič. „Gdy porównamy to do tradycyjnych nośników danych, takich jak dyski twarde czy SSD, to są one o wiele bardziej szkodliwe dla środowiska niż DNA. Jeśli weźmiemy pod uwagę wszystkie centra danych na świecie, to odpowiadają one przeciętnie za 2 proc. wszystkich globalnych emisji. Alternatywą jest zaledwie jedna butelka DNA, która nie powoduje zanieczyszczeń. Jest więc o wiele bardziej bezpieczna i przyjazna dla środowiska”.

Konieczność zastosowania alternatywnych nośników i potencjał DNA w tej kwestii już kilka lat temu dostrzegł Microsoft. W 2021 roku, wraz z naukowcami z Laboratorium Systemów Informacji Molekularnej Uniwersytetu Waszyngtońskiego, ogłosił powstanie pierwszego urządzenia do zapisu danych w DNA w nanoskali. Badacze już wtedy się spodziewali, że da się przeskalować te możliwości. Potencjalnie byłoby to dużym ułatwieniem na przykład dla dostawców usług chmurowych.

Opracowywana w ramach projektu Datana maszyna do zapisu danych ma być oparta na opatentowanym algorytmie kodowania danych i autorskim systemie obsługi cieczy stanowiącej nośnik. W pierwszym kroku system będzie przekształcać dane z formatu cyfrowego na kod DNA, a następnie zapisywać dane w fizyczną cząsteczkę DNA. Urządzenie ma być przeznaczone zarówno do użytku komercyjnego, jak i osobistego, a koszty związane z korzystaniem z niego będą podobne do tych, jakie ponosimy, korzystając z tradycyjnych nośników.

„Mamy już za sobą pierwsze studium przypadku z kilkoma partnerami. Udało nam się pokazać, że możemy zakodować niewielkie ilości danych w DNA i pomyślnie je odtworzyć. Usługa na etapie weryfikacji koncepcji jest już więc gotowa, ale wprowadzenie jej jako pierwszego w pełni komercyjnego rozwiązania w zakresie przechowywania danych w DNA planujemy na początek przyszłego roku” – zapowiada ekspert.

Zdjęcie: qimono (CC0)
Źródło: Newseria.pl

  Barwy narodowe Polski W dniu dzisiejszym obchodzimy patriotyczne święto — Dzień Flagi Rzeczypospolitej Polskiej. Skąd jednak wywodzą się b...