czwartek, 15 maja 2025

 

Zaostrzenie regulacji online przez Radę Europy

Podczas gdy Unia Europejska kładzie podwaliny pod gruntowny przegląd swoich przepisów dotyczących mediów audiowizualnych, Rada Europy podwaja swoją kampanię mającą na celu nadzorowanie wypowiedzi online, ubraną w znajomy język „bezpieczeństwa” i „redukcji szkód”.

W projekcie konkluzji przed przeglądem dyrektywy o audiowizualnych usługach medialnych (AVMSD) w 2026 r. Rada wzywa Komisję Europejską do rozszerzenia nadzoru regulacyjnego nad platformami udostępniania wideo, takimi jak „YouTube” i „TikTok” domagając się bardziej rygorystycznych środków przeciwdziałania temu, co niejasno nazywa „dezinformacją” i „zagrożeniami społecznymi”.

Pod powierzchnią tych biurokratycznych sformułowań kryją się niewątpliwe wysiłki zmierzające do wzmocnienia scentralizowanej kontroli nad wypowiedziami online w całej UE. Zalecenia Rady, mimo że mają charakter ochronny, zwłaszcza w stosunku do dzieci i młodzieży, stanowią skoordynowany nacisk na dokręcenie śruby niezależnym głosom, alternatywnym narracjom i chaotycznej, otwartej naturze komunikacji internetowej. Zawinięte w niejasne definicje i wzmocnione przez rozszerzające się prawodawstwo cyfrowe UE, propozycje te torują drogę do bardziej nadzorowanej, mniej spontanicznej cyfrowej sfery publicznej.

Szczególnie niepokojące jest wezwanie Komisji do „regularnej współpracy z państwami członkowskimi” w celu oceny, w jaki sposób bardzo duże platformy internetowe (VLOP) przestrzegają kodeksów samoregulacji mających na celu wyeliminowanie tego, co UE określa jako „szkodliwe treści”. Nie tylko formalizuje to polityczną presję na prywatne platformy w celu tłumienia mowy, ale robi to w ramach samousprawiedliwiającego się cyklu, w którym te same instytucje definiują zarówno problem, jak i akceptowalne rozwiązanie.

Rada wspiera również wysiłki zmierzające do zaklasyfikowania influencerów i niezależnych twórców treści jako formalnych dostawców mediów audiowizualnych. Jeśli takie rozwiązanie zostanie przyjęte, cały ekosystem zdecentralizowanej komunikacji zostanie objęty systemem regulacyjnym zaprojektowanym dla starszych nadawców. Nie chodzi tu o wyrównywanie szans. Chodzi o kontrolowanie każdego, kto komunikuje się poza wąskimi kanałami mediów sankcjonowanych przez państwo.

„W stale zmieniającym się krajobrazie medialnym potrzebujemy zasad, które są zarówno solidne, jak i elastyczne” – stwierdziła Hanna Wróblewska, polska minister kultury i dziedzictwa narodowego. „Dzisiejsze konkluzje podkreślają najpilniejsze wyzwania stojące przed unijnym sektorem mediów audiowizualnych i wzywają do przyjęcia podejścia, które zapewni wszystkim naszym obywatelom ochronę przed szkodliwymi treściami w nadchodzących latach”. Sentyment może brzmieć łagodnie, ale w praktyce „solidne” zasady często przekładają się na biurokratyczne narzędzia cenzury, a „zdolność adaptacji” na czek in blanco dla organów regulacyjnych, aby stale wyznaczać granice dopuszczalnej ekspresji.

Nacisk Rady na zwalczanie „zagranicznej manipulacji i ingerencji informacyjnej” (FIMI) również zasługuje na analizę. Chociaż przywołuje zagrożenia z zagranicy, proponowane rozwiązania nieuchronnie kierują się do wewnątrz, w stronę większej instytucjonalnej kontroli nad przepływem mowy w Europie. Widmo „obcych wpływów” od dawna służy jako uzasadnienie dla ograniczania swobód obywatelskich, a w tym kontekście staje się pretekstem do dalszego uwikłania podmiotów państwowych w decyzje dotyczące tego, co obywatele mogą widzieć, udostępniać i mówić.

AVMSD nigdy nie miał być bronią regulującą mowę. Została stworzona w celu koordynowania standardów na rynkach medialnych, a nie dyktowania, jakie prawdy mogą być rozpowszechniane. Jednak konkluzje Rady zdradzają odejście od tej zasady, odzwierciedlając szerszy autorytarny dryf w polityce cyfrowej UE. Inicjatywy takie jak Digital Services Act i European Media Freedom Act są coraz częściej wykorzystywane do upoważniania niewybieralnych organów do ingerowania w procesy redakcyjne i kuratorowania dyskursu publicznego pod sztandarem bezpieczeństwa.

Wezwania do „umiejętności korzystania z mediów”, „pluralizmu” i „wspierania standardów dziennikarskich” służą teraz jako eufemizmy dla narracji państwowych. Zamiast przygotowywać obywateli do krytycznego myślenia, środki te promują zgodność z oficjalnie zatwierdzonymi strumieniami informacji, jednocześnie marginalizując sprzeciw, satyrę i kontrowersyjne punkty widzenia.

Autorstwo: Dan Frieth
Tłumaczenie: Mora
Na podstawie: Council of the European UnionWired.comReclaimTheNet.org
Źródło zagraniczne: ReclaimTheNet.org
Źródło polskie: Nieznane.info

 

Trzy czarne kaczki

W swoim ostatnim tekście pt. „Rumuński przekręt, wybory w Polsce, czarne łabędzie” wysunąłem teorię o czarnych łabędziach – niespodziewanych wydarzeniach, które czekają nas w niedalekiej przyszłości w związku z wyborami w Polsce i chęcią wywrócenia sceny politycznej na korzyść obecnego reżimu panującego w Waszyngtonie. Cóż, nie będę dyskutował, czy wydarzenia ostatnich dni nadają się do miana łabędzi. Nazwę więc je czarnymi kaczkami. Ot aby pomniejszyć ich znaczenie. Ale jednocześnie ich nie lekceważyć. Wszak wiele wskazuje na to, że celem ich mogło jednak być wpłynięcie na wybory w Polsce na korzyść aktualnej amerykańskiej administracji. Zacznijmy jednak od początku.

12 maja roku bieżącego, a więc 3 dni temu, pojawił się artykuł mówiący o tym, że do Polski rzekomo przyjechać miał prawdopodobnie przyszły ambasador USA. Prawdopodobnie, gdyż pewności wciąż nie mamy. W każdym razie media głównego nurtu, przedstawiające go w charakterystycznym nakryciu głowy, zakomunikowały, iż miał spotkać się z przedstawicielami opozycji, czyli najkrócej rzecz ujmując przedstawicielami obozu pisowskiego. W tym z politykami partii Prawo i Sprawiedliwość.

Media zwracają uwagę na fakt, że potencjalnie nowy ambasador USA ma prowadzić walkę z obecnym rządem warszawskim. I z tegoż też powodu zapewne nie spotkał się z przedstawicielami obozu władzy – informują media. Podają także konsekwencje wsparcia obcego dyplomaty, potencjalnego szefa amerykańskiej placówki, dla konkretnego kandydata na prezydenta RP. Co na to kandydat na ambasadora Izrae… yyyy… to znaczy Stanów Zjednoczonych? Cóż, w mediach społecznościowych napisał: „To całkowicie NIEPRAWDZIWA INFORMACJA!! NIE »odwiedzałem Polski«; NIE »doradzałem kandydatom opozycji«. Nie popieram ani nie sprzeciwiam się żadnym polskim politykom, ani kandydatom. Polityka i wybory w Polsce dotyczą WYŁĄCZNIE Polaków”.

W przeszłości jednak krytykował obecny rząd warszawski oraz chwalił prezydenta. Oczywiście za ich stosunek do wpuszczenia do Polski zbrodniarza wojennego Benjamina Netanjahu.

Nakreślił także, gdzie przebiega różnica pomiędzy kandydatem PiS-u a kandydatem lewicowo-liberalnego obozu władzy: „Nadchodzi czas decyzji przed wyborami prezydenckimi w Polsce, czy Polska chce zbliżyć się do centrum władz w Unii Europejskiej, […] czy może Polska chce pozostać dumnym, suwerennym krajem, który spełnia swoje zobowiązania sojusznicze”.

Należy zadać oczywiście pytanie: dlaczego Polskę podporządkowaną Stanom Zjednoczonym oraz reżimowi syjonistycznemu, nazywa „dumnym, suwerennym krajem”? Nie potrafię tego zrozumieć. To znaczy, potrafię oczywiście: dlatego, aby zaciemnić rzeczywistość i zmylić naród polski co do intencji sił, które reprezentuje. Każdy, kto śledzi polską oraz międzynarodową politykę wie, że Stany Zjednoczone oraz Izrael lubią wspierać w wybranych przez siebie krajach opcje często zmarginalizowane przez system społeczno-polityczny. W trakcie wojny handlowej Waszyngtonu z całym światem będzie to aż nadto widoczne. Wszystko ma jednak swoje koszty. Czym są więc te koszty? Rzućmy okiem na ekonomię.

No dobra, nie bawmy się w słupki i cyferki. Przejdźmy od razu do konkretów: do koncernów zbrojeniowych.

Zgodnie ze znanymi mi źródłami, od kiedy władzę nad Polską przejął obecny obóz rządzący, Polska nie kupuje od Izraela uzbrojenia. Nie sprzedaje go także do tego azjatyckiego kraju. W okresie rządów PiS-u handel w dwie strony kwitnął, a do Izraela zjeżdżały się także na szkolenia polskie formacje zbrojne. Wedle słów obecnego wiceministra spraw zagranicznych RP Polska nie ma zamiaru Izraelowi broni sprzedawać.

Ale uzbrojenie do i z Izraela to nie wszystko. Jest jeszcze broń ze Stanów Zjednoczonych.

Peter Doran, człowiek proizraelskiego lobby politycznego w Stanach Zjednoczonych – Fundacji Obrony Demokracji – zapraszany zresztą do studia przez TV Poli… ups, to znaczy TV Republikę, w swoim artykule z 24 października 2023 roku pt. „Waszyngton powinien przygotować się na nowe preferencje Polski dotyczące dostawców broni” nakreślił nam, na czym polega różnica pomiędzy obozem PiS-owskim a obozem PO-wskim w Polsce: „Niedawne obalenie rządu Polski w wyborach sygnalizuje potencjalnie istotne zmiany w polityce bezpieczeństwa najsilniejszego sojusznika NATO w Europie Wschodniej. Pod rządami następnej ekipy w Warszawie amerykańskie firmy zbrojeniowe mogą spotkać się z ostrzejszą konkurencją ze strony europejskiego przemysłu w zakresie zakupów broni przez Warszawę”.

I jeszcze jeden fragment: „To, co raczej nie ulegnie zmianie pod rządami następnej ekipy, to ogólna orientacja geopolityczna Polski. Kraj ten będzie nadal poważnie traktować zagrożenia ze strony niebezpiecznych i destabilizujących sąsiadów, takich jak Rosja i Białoruś. Jednocześnie pozostanie stałym celem złośliwych wpływów chińskich”.

Tak, istotnie niewiele się zmieni. Polska dalej będzie przewodzić wysiłkom krojenia Eurazji na kawałki, w ramach deglobalizacji zapoczątkowanej gdzieś około 2014 roku (wg. niektórych, już po roku 2008), polegającej w naszym obszarze geograficznym na konfrontacji z Rosją i paraliżowaniu eurazjatyckich szlaków handlowych.

Jednak ten sam Doran dodaje, iż obecny rząd warszawski może być bardziej skory do dogadania się z Rosją jeżeli takie będzie również stanowisko Europy: „Tymczasem Waszyngton może oczekiwać, że Warszawa utrzyma swoje wsparcie dla Kijowa. Jednak poważny test może nastąpić, jeśli Ukraina stanie w obliczu silniejszej presji na wynegocjowanie porozumienia z Rosją w nadchodzących miesiącach. W takim przypadku następny rząd polski może zbliżyć się do stanowiska Niemiec lub Francji, zamiast przyjąć oczekiwaną twardą linię sojuszników, takich jak Wielka Brytania, Litwa i Rumunia”.

Jak widzimy pan Doran pomylił się co do wynegocjowania porozumienia z Rosją. Jednak w całej reszcie w zasadzie ma rację. Dzisiaj dochodzi także fakt, iż Komisja Europejska chce odciąć Unię Europejską od amerykańskiej zbrojeniówki. To już znacznie poważniejszy cios w interesy amerykańskiej zbrojeniówki, która nadaje ton administracji waszyngtońskiej poprzez prowojenne, jastrzębie think tanki.

Nie powinno więc dziwić wsparcie dla kandydata centroprawicy ze strony pana Rose’a, biorąc pod uwagę, że wydaje się on reprezentować interesy niejednego narodu. A oba mogą w wyniku nieprawowitych rządów nad Wisłą utracić intratne kontrakty zbrojeniowe (jedni już wyraźnie tracą, a przynajmniej nie ma dowodów na to, że zyskują). Ale przejdźmy teraz elastycznie do drugiej „czarnej kaczki”.

Oto Keith Kellogg, specjalny wysłannik administracji Trumpa do Ukrainy, zakomunikował dzień później, 13 maja 2025 roku, iż trwają rozmowy na temat rozmieszczenia wojsk europejskich na Ukrainie, na zachód od rzeki Dniepr. Nie byłoby niczego dziwnego w tym obwieszczeniu, wszak polskie konta OSINT-owe (jakkolwiek należy je traktować z dystansem) miały dostrzegać tego symptomy od ponad roku. Gdyby nie jednak to, że doszło do niego tuż przed wyborami w Polsce.

Amerykanie zapewne doskonale znają badania opinii publicznej w Polsce i wiedzą, że Polacy zdecydowanie sprzeciwiają się wysłaniu polskich wojsk na Ukrainę. Kandydat na prezydenta, który wsparłby werbalnie takie działanie, nie miałby szans w nadchodzących wyborach.

Wygląda więc to na celowe podrzucenie problemu – takie kukułcze jajo. Dygnitarze rządowi konsekwentnie twierdzą, że Polska nie wyśle na Ukrainę swoich wojsk i sprawy właściwie nie ma. Ale nawet gdyby sprawa rzeczywiście była, co może wynikać ze słów wiceszefa MSWiA, i była omawiana na poziomie poważnym, nic nie tłumaczy wyjawienia tego i rozdmuchania sprawy przez media tuż przed wyborami. To jednoznacznie wskazuje na jeden cel: osłabienie konkretnej opcji politycznej w przeddzień wyborów. Co wydaje się zgodne z amerykańską polityką zagraniczną. Wszyscy wiemy jakich słów ludzie z obozu PO-wskiego (czytaj rządowego) używali wobec Donalda Trumpa w przeszłości. Ale oczywiście najważniejsze jest dopasowanie ideologiczne Warszawy i Waszyngtonu. Cała reszta to aspekty mniej ważne.

Ale podrzucenie do mediów informacji o potencjalnym wysłaniu wojsk polskich na Ukrainę i rzekoma wizyta kandydata na ambasadora USA oraz jego rzekome rozmowy z politykami opozycji, to jeszcze nie wszystko.

Oto 14 maja, a więc dnia kolejnego, wypłynęła informacja o tym, że Polska przestaje być krajem drugiej kategorii jeżeli chodzi o dostęp do zaawansowanych amerykańskich chipów. Przypomnijmy, że staliśmy się nim tuż przed końcem rządów Joe Bidena. Biorąc pod uwagę, że zniesienie dotyczy nie tylko Polski, sprawa wygląda na „czystą”. Wynegocjowanie tego oczywiście przypisały sobie oba obozy polityczne. Gdzie leży prawda? Cóż, zapewne jak zwykle gdzieś pośrodku. Niewątpliwie jednak blokada wprowadzona przez lewicowca Bidena a zniesiona przez Trumpa faworyzuje w oczach Polaków konkretny sojusz — Republikanów z polską centroprawicą.

Mamy więc trzy „czarne kaczki” w trzy kolejne dni. Czego doczekamy się 15, 16 i 17 maja?

Bo jednak informacje te w mojej opinii nie zmienią w sposób znaczący preferencji wyborczych Polaków. Przeciętny polski wyborca raczej średnio jest zainteresowany potencjalną amerykańską ingerencją w wybory czy też dostępem do zaawansowanych technologii. Kwestia wysłania polskich żołnierzy na dzikie pola to oczywiście sprawa poważniejsza. Ten aspekt może faktycznie odjąć obecnemu rządowi warszawskiemu, a raczej jego kandydatowi, trochę procent poparcia. Co lepiej zorientowani wyborcy oczywiście wiedzą, że to rząd PiS-u, dużo mocniej dostosowujący się do geostrategii anglosaskiej, i wygłaszający nieudowodnione hipotezy o zamachu smoleńskim, będzie bardziej skory do konfrontacji z Rosją niż rząd dostosowujący się do Europy Zachodniej, która w wypadku wojny na terenie Polski, straciłaby fabryki, markety i montownie oraz potężny rynek zbytu. A więc źródła swojego bogactwa. Przypomnijmy, że takie Niemcy eksportują więcej do Europy Środkowej niż do Chin. A więc wojna pod granicą na Odrze jest wybitnie nie w ich interesie.

Nie należy jednak lekceważyć tego, że obecne elity lewicowo-liberalne mogą nas popchnąć na wojnę z Rosją. Każda niesuwerenna władza, dostosowująca nasz kraj do szerszego zachodniego konsensusu, wszystko jedno czy europejskiego, czy amerykańskiego, stwarza zagrożenie dla bezpieczeństwa Polaków, poprzez wikłanie nas w nie naszą wojnę wbrew naszym interesom oraz naszej woli. Żaden z krajów Europy Środkowej, graniczący z Ukrainą a będący w NATO, nie ingeruje tak mocno w konflikt rosyjsko-ukraiński jak Polska. Rumunia ogranicza wsparcie do minimum. Słowacja wycofuje się całkowicie ze wsparcia Ukrainy. Węgry ograniczają się jedynie do pomocy humanitarnej. Tylko nasz kraj brnie w otchłań, przy okazji rozbrajając polskie wojsko oraz redukując polski potencjał gospodarczy na rzecz obcego kraju i obcej nacji.

W nadchodzących wyborach kandydaci pokoju oraz normalizacji stosunków ze wschodem są więc lepsi niż kandydaci głównych obozów politycznych. To, że nie należy głosować na kandydata Waszyngtonu i Tel Awiwu, dla dobra Rzeczpospolitej i jej obywateli, nikomu chyba przypominać nie trzeba. Jednak głosowanie na opcję dostosowującą Polskę do konsensusu europejskiego też nie gwarantuje nam bezpieczeństwa. Co zresztą widzimy na przykładzie innych państw Europy Środkowej.

Czy słyszał ktoś o rosyjskich sabotażystach, którzy podpalają hipermarkety czy też hale w Budapeszcie albo Bratysławie? Abstrahując od tego, że tego typu praktyki śmierdzą z daleka zimnowojennym „Gladio”.

Niestety, każdy kandydat normalizacji i dobrych stosunków ze wschodem ma swoje wady. Jeden z nich jest w mojej opinii zbyt pacyfistyczny. Rosjanie to mimo wszystko twardzi zawodnicy. Nie sądzę, aby lubili pacyfistów. Więc w przypadku obrócenia wektora geopolitycznego Polski nawet Rosjanie zapewne by go odstawili na bok. Ale oczywiście postulat Polski jako łącznika wschodu z zachodem jest jak najbardziej właściwy. Polska może być bezpieczna tylko znajdując się w samym środku bloku geopolitycznego. Polska na peryferiach czy to bloku zachodniego, czy rosyjskiego, przy granicy z blokiem konkurencyjnym, zawsze będzie narzędziem, młotkiem, do obijania tejże konkurencji. Oraz celem wystawianym w zastępstwie na odstrzał.

Drugi kandydat normalizacji stosunków ze wschodem nie jest pacyfistą. Co oczywiście nie jest wadą, lecz zaletą. Polska może odzyskać i utrzymać suwerenność tylko jako silny kraj. Stracił jednak dużo w oczach swoich wyborców czy też potencjalnych wyborców, „kulą w łeb” dla dezerterów w trakcie debaty wyborczej w telewizji publicznej. Obserwuję ten niesmak w serwisach społecznościowych.

Obaj jednak, pomimo swoich wad, są lepsi niż kandydat tymczasowej wojny albo kandydat wojny permanentnej. Obaj zapewne nie trafią do drugiej tury wyborów. Jednak głosowanie na nich to zawsze cios wymierzony w obóz wojny i pokazanie braku zgody narodu polskiego na angażowanie zasobów naszego kraju do imperialnej rywalizacji zastępczej Anglosasów ze wschodem, głównie Federacją Rosyjską oraz Chinami, które to, w ostatnich koncepcjach obronnych (a tak naprawdę ofensywnych) USA, stają się w rankingu zagrożeń tymi najważniejszymi, ważniejszymi niż terroryzm.

Autorstwo: Terminator 2019
Źródło: WolneMedia.net

 

Ursula von der Leyen miała obowiązek ujawnić SMS-y


https://www.youtube.com/watch?v=7ekeH5oDJXQ&ab_channel=FOCUSonline

Kontrowersyjny wyrok z Luksemburga pogłębia polityczne kłopoty Ursuli von der Leyen. Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej orzekł, że Komisja Europejska naruszyła obowiązujące przepisy dotyczące przejrzystości, odmawiając ujawnienia wiadomości tekstowych wymienianych między przewodniczącą Komisji a szefem Pfizera, Albertem Bourlą. Wiadomości te były wymieniane podczas pandemii COVID-19 w związku z kontraktem na szczepionki o wartości około 35 miliardów euro.

Tłem pozwu jest śledczy raport „New York Timesa” z 2021 roku. Ujawniono w nim, że Ursula von der Leyen, prowadząc kilkutygodniową osobistą wymianę SMS-ów z Albertem Bourlą, przygotowywała największą umowę szczepionkową w historii UE: 1,8 miliarda dawek szczepionki mRNA o łącznej wartości 35 miliardów euro. Już wtedy krytycy wskazywali, że ilość ta znacznie przewyższa rzeczywiste potrzeby ludności UE. Komisja Europejska później odmówiła ujawnienia tej korespondencji, twierdząc, że SMS-y nie są oficjalnymi dokumentami.

W odpowiedzi „New York Times” złożył pozew – i teraz miał rację. Sąd jasno stwierdził, że Komisja nie przedstawiła „wiarygodnego uzasadnienia” dla braku żądanych wiadomości. Co więcej, nawet krótkotrwała komunikacja cyfrowa, taka jak SMS-y czy wiadomości tekstowe, może być uznana za oficjalną komunikację – zwłaszcza gdy dotyczy procesów podejmowania decyzji politycznych. Tym samym pojawia się możliwość pociągnięcia Ursuli von der Leyen do odpowiedzialności prawnej. Ponieważ wyrok sądu stwierdza nie tylko instytucjonalne naruszenie prawa, ale także wyraźnie wskazuje na osobistą rolę przewodniczącej Komisji w utrzymaniu sprawy w tajemnicy.

Czy ten wyrok będzie miał konkretne konsekwencje dla Ursuli von der Leyen – pozostaje kwestią otwartą. Komisja Europejska może w ciągu dwóch miesięcy złożyć apelację. Jednak szkody polityczne już zostały wyrządzone: pojawiają się zarzuty braku przejrzystości, możliwego nepotyzmu i lekceważenia odpowiedzialności demokratycznej – i to w samym środku debaty nad drugą kadencją von der Leyen.

Wyrok ten stanowi punkt zwrotny: po raz pierwszy jasno stwierdzono, że prywatne kanały komunikacji najwyższych rangą polityków nie są z definicji wyłączone spod demokratycznej kontroli. To sygnał dla wszystkich instytucji politycznych w Europie, że przestrzeń cyfrowa nie jest przestrzenią bezprawia – nawet dla komisarzy UE.

Jak głęboko sięgnie jeszcze skandal SMS-owy, zależy teraz od tego, czy treść tych wiadomości kiedykolwiek zostanie ujawniona – i czy zostaną wszczęte dalsze dochodzenia. Pytanie, czy kariera von der Leyen zakończy się przez tę sprawę, czy też ponownie ochroni ją polityczny immunitet, na razie pozostaje bez odpowiedzi.

Wyrok TSUE nie jest jeszcze ostateczny. Komisja Europejska może się odwołać i zapewne tak zrobi, bo przecież nie niczego do stracenia, prócz pieniędzy podatników na opłacenie adwokata.

Tłumaczenie: Aurelia
Na podstawie: Welt.deFT.comAPNews.com
Źródło zagraniczne: UncutNews.ch
Źródło polskie: WolneMedia.net

 

Wilkommen in Ober-Ost!



W czasach, kiedy zaczynałem studia, w naszym kręgu dość popularny był żart, że Polska to jest dawna poradziecka republika o nazwie Ubekistan. Natomiast Warszawę można by przemianować na Tuskient; fakt, było to raptem około roku po pierwszym objęciu władzy przez Polską Zjednoczoną Platformę Obywatelską. Co wiadomo, nazwa Ubekistan sugerowała zarówno podległy charakter polskiego tworu państwowego, jak i explicite wskazywała, kto w nim rządzi.

W czasach nieco wcześniejszych Waldemar Łysiak w felietonach publikowanych na łamach „Gazety Polskiej” używał czasem nazwy Priwislanski Kraj w odniesieniu do Polski. Sądząc po używaniu takiego miana przez publicystę miary znacznej, miało to zapewne drugie i trzecie dno. Nie mówiło tylko o podległym statusie Polski, sugerowało również mocarstwo pociągające za sznurki. Oczywiście, wpływy ona ma nadal; a najwięksi dawni rusofile wypierają się teraz Matuszki Rassiji jak żaba błota. Tylko że analogia Polski jako Priwislanskiego kraju nie udała się Łysiakowi. Sam w pewnym czasie nazywałem nasze państwo Priwislanski Kraj jako sugestia, że jest tylko gubernią większego organizmu superpaństwowego, a mianowicie Euro-ZSRR. Lecz sam się myliłem i Łysiak – przy swoim geniuszu – także.

Istnieje analogia lepsza. I powiem wprost. Jest nią Ober-Ost. Dla niewtajemniczonych: po podpisaniu w kwietniu 1918 roku traktatu w Brześciu Niemcy na terenie Litwy, Kurlandii, części Białorusi i okręgu białostockiego, a także części Kongresówki z Suwałkami i Mariampolem, utworzyli komisariat wojskowy. Nazywał się on właśnie Ober-Ost. Oficjalnie zezwolili na kulturalny rozwój wszystkich narodów zajmujących ten obszar, niemniej jednak na wszelkie sposoby próbowali ograniczać rozwój polskich organizacji na tym obszarze. Wspierali także niepodległościowe działania Litwy. Na Polaków próbowano na terenach Ober-Ostu napuszczać wszystkich – Litwinów, Łotyszy, Żydów, Białorusinów czy Niemców bałtyckich. Po prostu Polak był mieszkańcem niższej kategorii; nawet nie miał prawa mieć aspiracji politycznych na terenach, jakie jeszcze przed 1795 rokiem Polską były.

Kiedy spojrzymy sobie na to, jak jesteśmy traktowani w Polsce. We własnym kraju musimy się kłaniać do ziemi wszystkim. Zupełnie jakbyśmy nie byli u siebie, tylko przygnałby nas na te ziemie jakiś orientalny despota.

Najpierw zaczęło się od Żydów. Pozwala się na teren Polski wjeżdżać wycieczkom z uzbrojonymi po zęby strażnikami. Poza tym oni chcieli, żeby teren dawnych obozów zagłady był traktowany jako obszar eksterytorialny. W połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy postawiono w Oświęcimiu (nie mówmy Auschwitz, tylko używajmy polskiej nazwy polskiego, a konkretnie małopolskiego, miasta) krzyż, zaraz był wielki jazgot podniesiony przez Żydów i zrazu podchwycony przez polskich, lewicowych szabesgojów. Niejaki Elie Wiesel obrzucał nas kalumniami, a my tylko staliśmy i pozwalaliśmy się opluwać i policzkować. Do tej pory pozwalamy, aby Żydzi – czy to amerykańscy, czy w Izraelu – wylewali na nas pomyje. I nic z tym nie robimy. No dobra, ostatni raz anno Domini 2019 ówczesny rząd PiS postanowił się wycofać z ustawy o IPN – między innymi pod wpływem nacisków Żydów. Jeszcze wpuściliśmy w 2005 roku do Sejmu Chabad Lubawicz. Uczynił to nie kto inny jak Lech Kaczyński oraz Marek Jurek, obecnie zapomniany szabesgoj. Od tamtej pory palą oni świeczki chanukowe; może z krótką przerwą, kiedy niejaki Grzegorz Braun postanowił je potraktować z gaśnicy. Tak samo… o rocznicy koronacji Chrobrego w 1025 roku mało kto pamięta. A wszyscy sobie przypominają nagle o powstaniu w getcie warszawskim i przypinają sobie żonkile.

Później trzeba padać przed Ukraińcami do ziemi. Pamiętam, kiedy jechałem do Krakowa na konwent. To nie dość, że mnie Ukrainiec podsiadł i nie mogłem go wyprosić, to jeszcze zebrałem burę od konduktora. Później chcę pójść do toalety, słyszę za drzwiami charakterystyczną mowę – nawet nie czysty ukraiński, tylko surżyk. Drzwi się otwierają, wychodzi matka z dzieckiem. Wchodzę do pociągowej latryny, a tam z klozecie i w zlewie leżą ekskrementy, jeszcze papier toaletowy rzucony na ziemię. Przecież Lachy posprzątają; ich prezydent powiedział przecież, że zrobią wszystko dla Ukrainy, a niektórzy eksperci (jak niejaki pan Jasina) twierdzili, iż Polacy to słudzy Ukrainy. Zatem – za przeproszeniem – niech sprzątają ukraińskie gówno! Za zgłoszenie tego faktu mało co nie zostałem wysadzony w Miechowie i nie trafiłem na przesłuchanie. Zarzucano mi bowiem „prorosyjską propagandę” i „popieranie Putina”. Co w pociągu należącym do firmy rządowej, zapłaciwszy za bilet pełną stawkę padłem zwyczajnie ofiarą dyskryminacji. A Ukraińcy nic nie musieli płacić i my im opłacaliśmy zwiedzanie Polski od Bałtyku aż do Tatr. Niemniej nie był to koniec przygód. Okazało się, że w hostelu, w jakim miałem nocować, w okolicach Teatru im. Juliusza Słowackiego, kwaterowano za pieniądze samorządu uchodźców. I, pomimo tego, że miałem rezerwację, musiałem się całą noc spędzić w barze, a później zjeść kebab, pójść na dworzec i posiedzieć sobie w poczekalni. Nawet nie mogłem się przespać w imię pełzania przez ukraiński Herrenvolk.

Niemniej jednak z bezczelnością Ukraińców nie tylko tam można było się spotkać. Wielką specjalnością było na przykład zajmowanie całego chodnika przez grupę ukraińską i nieprzepuszczanie innych przechodniów. Pozwalano również jeździć mafijnym busom ukraińskim i śmiecić im w okolicach kwater prywatnych. Jeden mój dobry znajomy musiał sprzątać zużyte podpaski i pieluchy, jakie mu Herrenvolk zostawił; myśląc zapewne, że zrobi mu piękny prezent. W tamtych czasach ile takich busików i autobusów jeździło to głowa mała. Jeszcze za nasze pieniądze wynajmowano im kwatery, dawano mieszkania. Kiedy pojechałem do Jastrzębia-Zdrój, usłyszałem, jakimi to autami się wożą ukraińscy „biedni” „uchodźcy”. Otóż po Katowicach tesla na ukraińskiej rejestracji jeździła. I czy zadaliśmy sobie pytanie. A kto tu jest we własnym kraju? Kto tu powinien się grzecznie zachowywać. Aż chce się rzec: wilkommen in Ober-Ost. Nasza władza, nasz rząd, traktował nas bowiem w zbliżony sposób do niemieckiej administracji wojskowej. Zachowuje się w stosunku nas jak okupant. A najciekawsze, że do takiego poziomu obłudy i zwyczajnej bezczelności posunął się rząd PiS. Również pamiętam, że chciałem jechać do Suwałk i szukałem kwatery. Był tani hotel niedaleko Hańczy. Zadzwoniłem i zostałem bardzo przeproszony. A mianowicie, miała tam zamieszkać ukraińska młodzież. To przepraszam bardzo, nie mogę w Polsce w polskim hotelu się przespać, bo ten jest zamieniany w jakiś kołchoz. Przepraszam również najmocniej, to polski rząd nie potrafił postawić obozów dla uchodźców, żeby nie musieć de facto rekwirować kwater prywatnych. I całe szczęście, że organizatorzy imprezy, na którą miałem jechać, załatwili dla przyjezdnych z daleka nocleg. Inaczej musiałbym zrezygnować z udziału.

Faworyzowanie Ukraińców i traktowanie ich jak Herrenvolk ma jednak dłuższą tradycję, zadziwiająco zbiegającą się z nastaniem rządów Populizmu i Socjalizmu. Przecież już w 2016 roku uniwersytet w Opolu pokrywał studentom z Ukrainy wszystkie koszty. Jeden mój znajomy mieszkający w Ostrowcu Świętokrzyskim w owym okresie zaczynał tam doktorat. Okazało się, że nie ma dla niego miejsca – ani w akademiku, ani na kwaterach, nigdzie po prostu. Musiał zatem spać na podłodze u znajomych, którzy powoli zaczynali go mieć dosyć. Powód tego nieurodzaju był prosty, ponieważ wszystko zostało rozdane Ukraińcom. Co więcej, rektor groził studentom polskim i polskojęzycznym konsekwencjami za podnoszenia larum w sprawie uprzywilejowania nachodźców zza Bieszczad.

Niemniej na Ukraińcach sprawa się nie kończy.

Teraz będziemy musieli upadać jeszcze na twarz przed różnymi czarnymi i śniadymi, jacy nie mają ochoty uczyć się naszego języka, a naszą kulturę mają w poważaniu. Pokazali to już zresztą przed ponad dziesięciu laty, jak spalili choinkę w Zgorzelcu. Pokazali już, co potrafią, szturmując nas od strony Białorusi. Teraz Niemcy zwożą ich do nas autobusami. Traktują Polskę jak taki Ober-Ost, do którego mogą wyrzucać elementy u siebie niepożądane. Stąd pojawiają się później takie zdjęcia jak czarnoskóry, niedoszły inżynier wypróżniający się do stawu w Katowicach. Poprzedni rząd również różnorakim kolorowym chciał rozdawać wizy. A później co? Koniec końców będzie taki, że nie dość, że będziemy musieli ich utrzymywać, to jeszcze strach będzie po zmroku wyjść na ulicę. Oni jeszcze będą mieli swoje getta. Poza tym jeszcze będziemy musieli płacić za forsowne próby uczynienia tych ludzi cywilizowanymi na nasz sposób. Oznacza to, że będą oni uprzywilejowani, będą dostawali zasiłki za samą twarz, a my będziemy musieli schodzić im z ulicy. We własnym kraju będziemy traktowani jak obywatele drugiej, jeżeli nie trzeciej kategorii.

Są instytucje, w których już jesteśmy tak traktowani. Przecież mówi się, że „a u was gejów biją”, że są osoby „niebinarne”. Przecież to jest absurd polegający na tropieniu kolejnych mniejszości. I szczerze powiedziawszy, nigdy nie spotkałem się z sytuacją, żeby homosie czy różne dziwadła były dyskryminowane. Raczej widziałem, że oni byli wręcz faworyzowani. Co więcej, ci biedni geje tworzyli nieraz mafie wzajemnie siebie wspierające i eliminujące wszystkich innych po drodze. Bywały na uczelniach miejsca, gdzie nie można było dostać się na zakład czy na doktorat, nie będąc gejem i nie pozwalając sobie spulchnić kakao. Podobnie też wystarczy wskoczyć w kieckę, umalować sobie pazury i zaraz stanie się świętą krową. I tacy wylewają na nas również pomyje. Mają nas za nic. Jeszcze coraz częściej krzyczą, że oni nie powinni pracować i że renty im się należą; z racji rzekomej „dyskryminacji”.

Wychodzi na to, że w Polsce człowiek będący normalnym heteroseksualistą, Polakiem jest niemalże wszędzie instytucjonalnie dyskryminowany. Wszędzie musi ustępować jak nie Żydom, Ukraińcom, czarnym i śniadym, to homoseksualistom i innym orientacjom psychoseksualnym. Po prostu — wilkommen in Ober-Ost.

No i jeszcze jak to jeszcze władza okupacyjna, to lubi nas skubać. W takim Ober-Ost przychodzili Niemcy i zabierali na przykład krowę czy część dobytku. Po prostu pół rzeczy potrafili wynieść, bo taki mieli kaprys. Podobnie nas traktuje nasza władza, uprawiając fiskalne zdzierstwo. Płacimy krocie na utrzymanie tego pseudodemokratycznego dworu, a także rosnących hord jego utrzymanków. I jak się nie obudzimy, to będzie jeszcze gorzej. Będą nas jeszcze bardziej grabić podobnie jak niemiecka armia, a później także Landeswehra i Freikorps. Jeszcze niby oficjalnie jesteśmy wolni, jak poszczególne nacje w Ober-Ost; ale cóż to za wolność, kiedy trzeba się wszystkim kłaniać i schodzić z drogi. Jakby być gościem we własnym domu.

Może się to jakiemuś Niemcowi z Euro-ZSRR wyrwało, może nawet jak za dużo piwa wypił. To w końcu trzeba powiedzieć. Willkomen in Ober-Ost. Witajcie w Ober-Ost.

Autorstwo: Erno
Źródło: WolneMedia.net

  Zamiast świńskiego smalcu – olej z muchy? Po mące ze świerszczy i larw mącznika młynarka Unia Europejska promuje kolejny produkt pochodzen...