piątek, 25 lipca 2025

 

Mieć prawo do zdrowia, nie abonament

Chorujący potrzebują wspólnoty, a nie rynku. Ale rynek nie odda tak intratnego biznesu bez oporu. To gigantyczny przemysł, który nie będzie na ingerowanie w jego „wolność” patrzeć bezczynnie. Mimo to powinniśmy prywatną ochronę zdrowia po prostu znacjonalizować.

Mieć prawo do zdrowia, nie abonament

Ząb ma kilka milimetrów średnicy. Jednak gdy boli, czasem wydaje się, jakby eksplodować miała cała głowa. Tłumienie tego bólu tabletkami to strategia mało skuteczna i długoterminowo bezsensowna. Trzeba leczyć. Albo usunąć. To drugie zrobisz taniej, o ile nie zdecydujesz się następnie na implant. To pierwsze potrafi zrujnować kilkumiesięczny budżet.

Według wszelkich klasyfikacji moja sytuacja sytuuje mnie – w zależności od wagi czynników czysto ekonomicznych, społecznych i kulturowych – między wyższą klasą średnią a klasą wyższą. A jednak nie mam zęba. Bolał. Uzupełniony się kruszył. W końcu wypadł, a resztki trzeba było usunąć. Gdy dowiedziałem się, ile kosztuje implant, uznałem, że nawet w mojej, generalnie dobrej sytuacji życiowej nie warto.

Ale miałem wybór. Mnóstwo ludzi go nie ma. Upokorzeni, pozbawieni pomocy i możliwości leczenia tracą zęby, znoszą ból, pozbywają się oszczędności albo zadłużają się na kurację. W Polsce – i nie tylko – sprywatyzowaliśmy ból zęba. Dostępność publicznej opieki stomatologicznej byłaby śmieszna, gdyby nie to, że nie ma się z czego śmiać. Obywatele i obywatelki cierpią więc i płacą – lub tylko cierpią – jak gdyby ząb był jakościowo innym elementem organizmu niż oko czy noga.

Dentystyka to najbardziej widoczny przykład tego, jak wygląda ochrona zdrowia, gdy pozbawimy ją komponentu działającego systemu publicznego. Tego, co się dzieje, gdy zdrowie staje się produktem.

Już sprawdziliśmy, co się stanie, gdy odda się je rynkowi. Powstanie przestrzeń braku profilaktyki, wykluczenia, rozpaczy, długów, leczenia „na raty” albo wcale. Zamiast wyciągnąć z tego wnioski, pozwalamy na pogłębianie się prywatyzacji innych dziedzin medycyny. Powinniśmy zrobić coś przeciwnego: znacjonalizować całą prywatną ochronę zdrowia.

Zdrowie prawem, nie towarem

Zdrowie, choć postrzegane jako sprawa indywidualna, a często (słusznie!) wręcz intymna, w szerszym rozumieniu jest dobrem wspólnym. Stan naszego zdrowia oddziałuje nie tylko na nas, lecz także na nasze rodziny, pracę, sąsiadów, systemy polityk publicznych. Dostęp do ochrony zdrowia jest więc zarówno podstawowym prawem człowieka, jak i oliwą dla całej społecznej maszynerii, fundamentem jej działania. Z tego powodu nie powinien zależeć od zasobności portfela. Póki co jest jednak odwrotnie: system pogłębia nierówności, bo ci, których stać, kupują sobie zdrowie, pierwszeństwo czy diagnozę, a reszta czeka. To zarazem niemoralne, jak i społecznie nieefektywne. Choroby biedniejszych – i często bardziej narażonych na czynniki chorobotwórcze, o czym opowiadał na naszych internetowych łamach Jakub Rok – są wykrywane później i leczone mniej skutecznie, co finalnie kosztuje więcej i cierpienia, i pieniędzy.

W efekcie zdrowie, zamiast być dobrem wspólnym, staje się jeszcze jedną linią społecznego podziału, granicą wyrysowaną między światem możnych i światem pariasów. Nie jest to, rzecz jasna, granica ostra. Wielu ludzi mieści się gdzieś pomiędzy, czasem mogąc sobie pozwolić na prywatną wizytę, często nie, albo mając kapitał społeczny w postaci kogoś pracującego w ochronie zdrowia, co na ogół pozwala „magicznie” przyspieszyć sprawy. Tymczasem konstytucja gwarantuje nam prawo do ochrony zdrowia. To nie prawo do oczekiwania na leczenie, ale do realnego dostępu. Gdy go nie ma – zostaje tylko slogan.

Gdy więc ktoś przekonuje, że nie możemy naruszać wolności pozwalającej prowadzić prywatną działalność medyczną i z niej korzystać, to nie ma racji. Właśnie w sferze ochrony zdrowia możemy to robić w sposób szczególny. Wszak kryminalizujemy działalność paramedyczną czy szarlatanerię, uznając, że ochrona zdrowia jest ważniejsza niż dziecinne hasełka w rodzaju „chcącemu nie dzieje się krzywda”. Jest również ważniejsza niż wspieranie przywilejów grup już i tak uprzywilejowanych na wiele sposobów.

„Nowotworu prywatnie nie wyleczysz”

W numerze Magazynu Kontakt „Zdrowie bez recepty” Adam Ostolski mówił: „Gdy ma się pewne dochody i jest się względnie młodym, to wydaje się człowiekowi, że wszystkie potrzeby medyczne może zaspokoić prywatnie. To nie jest prawda, bo na przykład nowotworu się prywatnie nie wyleczy”. Dotyczy to także bardziej skomplikowanych przypadków kardiologicznych, leczenia na oddziałach psychiatrycznych, opieki długoterminowej, medycyny ratunkowej, paliatywnej i innych. Słowem: wszystkiego, co się nie opłaca.

Okazuje się bowiem, że prywatny system ochrony zdrowia wcale nie jest alternatywą dla publicznego. Pacjenci, którzy z niego korzystają, chodzą na prywatne konsultacje, diagnozują się, opłacają sobie drogie, ale ostatecznie nie bardzo ryzykowne operacje – takie jak ortopedyczne – ale gdy sytuacja staje się naprawdę poważna lub przewlekła – i tak trafiają do publicznego systemu. Prywatna ochrona zdrowia, w wielu sferach niezdolna do prowadzenia kompleksowego leczenia, nie tylko nie zastępuje publicznej. Jest znacznie gorzej: ona działa jak filtr oddzielający biednych od bogatych. Ci drudzy mają szybszy dostęp do lekarza pierwszego kontaktu i diagnostyki, a ich schorzenia są szybciej wykrywane, co ułatwia leczenie. Kupują czas, który w medycynie często oznacza życie. W efekcie są uprzywilejowani podwójnie: mają większe szanse powodzenia kuracji prowadzonej i tak za wspólne pieniądze.

Gdy więc ktoś przekonuje – na podstawie na przykład doświadczeń z leczeniem prostych dolegliwości – że prywatny system ochrony zdrowia działa sprawniej, a „państwowy moloch” jest do niczego, to się myli. Prywatny sektor działa sprawniej tam, gdzie obsługuje wyłącznie „łatwych” pacjentów. A i tak korporacje medyczne robią wiele, by maksymalizować zyski kosztem pacjentów – w reklamowych sloganach zawsze nazywanych „najważniejszymi”. Jak donoszą branżowe media, firmy te ukrywają możliwość odbycia niektórych wizyt, więc często trzeba je wyszarpać, odwołując się do gwarancji zawartych w abonamencie, żądają dodatkowych opłat za badania czy skierowania, a także oszukują klientów, na przykład fabrykując pozytywne opinie na swój temat.

Nacjonalizacja prywatnej ochrony zdrowia ma jeszcze jeden ważny aspekt – zwłaszcza w niepewnych czasach. To bowiem część infrastruktury krytycznej – jak energetyka czy wojsko. Mamy agencje ochrony, ale nikt rozsądny nie postuluje, by zastąpiły one armię. Podobnie powinniśmy myśleć w sferze zdrowia. Każdy kryzys pokazuje, że to publiczny system zapewnia bezpieczeństwo. W trakcie pandemii COVID-19 to ten „niedziałający”, „nieefektywny” i „niemożliwy do zreformowania” system publiczny utrzymał nas na powierzchni. W sytuacji zagrożenia zadziałało to, co należy do wspólnoty. Gdy koszty wzrosły, wiele prywatnych klinik po prostu… przestało leczyć. Zamiast tego, oczywiście, chętnie robiły testy, a potem wykonywały szczepienia w ramach wysokich kontraktów publicznych. To patologia. Poleganie na prywatnym systemie ochrony zdrowia nie sprawdza się w żadnym kryzysie – ani jednostkowym, na przykład onkologicznym, ani społecznym. Dlatego infrastruktury zdrowotnej nie można oddawać wolnemu rynkowi, a tę część, którą mu już oddano, należy mu odebrać.

System lepszy dla wszystkich

Prywatyzacja ochrony zdrowia uderza najbardziej w pacjentów i pacjentki, ale ostatecznie tworzy system patologiczny dla wszystkich. Sprywatyzowaliśmy bowiem również czas i uwagę lekarzy i lekarek, często pracujących w kilku miejscach. To zaś prowadzi do wyczerpania, pracy ponad siły, ostatecznie: pogorszenia jakości opieki, bo brak czasu oraz brak sił uderzają w nią bezpośrednio.

Dobra organizacja systemu publicznego oraz godne pensje dla całego personelu medycznego i pomocniczego szpitali i przychodni sprawiłyby, że ochrona zdrowia mogłaby rzeczywiście leczyć, stawiając w centrum pacjenta i pacjentkę, a nie tylko gasić pożary. Gdyby lekarz nie musiał – lub zwyczajnie nie mógł – wybierać między szpitalem a prywatną praktyką, kolejki by się skróciły, a czas na wizytę wydłużył. System zyskałby przejrzystość, a opiekę moglibyśmy koordynować na poziomie gmin, powiatów, województw i państwa. Wszystko to uczyniłoby system bardziej ludzkim dla wszystkich funkcjonujących w nim aktorów również dlatego, że lekarze i lekarki nie musieliby się oglądać na to, jakie procedury są opłacalne dla ich pracodawcy, a jakie już wymagają odesłania pacjenta do publicznej ochrony zdrowia. Byłby to więc też system w większym stopniu oparty na zawodowej etyce, w mniejszym zaś – na logice zysku.

Gdy więc ktoś przekonuje, że zakaz pracy w prywatnym systemie ochrony zdrowia sprawiłby, że na przykład lekarze i lekarki masowo wyemigrowaliby za granicę, to warto mu uświadomić, że nie musi tak być. Dobre płace, sprawny system oraz możliwość skupienia się na leczeniu to całkiem niezły zestaw motywatorów do pozostania w publicznej ochronie zdrowia.

Stać nas na działający system

Czy wymaga to wyraźnego podniesienia nakładów na ochronę zdrowia? Oczywiście. Ale przecież i tak wielu ludzi płaci za prywatne wizyty, badania, ubezpieczenia, abonamenty. Te pieniądze są w systemie, tyle tylko że prywatnym, a nie publicznym. Według danych OECD Polska należy do państw o najniższych nakładach na publiczną ochronę zdrowia w Unii. W tym samym czasie Polacy należą do społeczeństw o najwyższych wydatkach prywatnych na zdrowie w całej Europie. System publiczny jest niedofinansowany, więc działa słabiej, niż by mógł, biorąc pod uwagę kondycję całej gospodarki i poziom dobrobytu społeczeństwa. W efekcie ludzie burzą się na pomysły płacenia więcej na ten system, a zamiast tego… płacą jeszcze więcej prywatnie. Gdy jednak – powtórzmy – system prywatny przestaje brać odpowiedzialność, i tak trafiają do publicznej ochrony zdrowia, na którą nie chcieli się zrzucić.

W praktyce wygląda to tak, jakbyśmy odmawiali zrzucania się na publiczną straż pożarną, wykupywali abonament w prywatnej firmie strażackiej, która jednak działa trzy dni w tygodniu i to tylko przy usuwania gniazda os. Gdy zaś wybucha w naszym domu pożar, dziwimy się i pomstujemy na to, że przyjechał do nas jeden wóz publicznej straży z trochę dziurawym wężem. A potem widzimy, że dzięki profesjonalizmowi jego załogi strażakom i tak udaje się uratować sporą część naszego dobytku.

Potrzebujemy więc składki zdrowotnej, która byłaby prawdziwie i silnie progresywna, a także odporna na uciekanie w fikcyjne „działalności gospodarcze” ludzi faktycznie pracujących na etatach. Alternatywnie: przejścia na system finansowania ochrony zdrowia z budżetu państwa przy jednoczesnej reformie systemu podatkowego na bardziej solidarnościowy i sprawiedliwy. Przy nacjonalizacji prywatnej ochrony zdrowia, uwolnieniu realnych możliwości personelu oraz zmianie sposobu i wysokości finansowania ochrony zdrowia, stać nas na zapewnienie w publicznym systemie znacznie wyższej dostępności i jakości leczenia, wprowadzenie koordynacji opieki, znaczące podwyższenie nakładów na profilaktykę, uzdrowienie najbardziej podupadłych dziedzin medycyny, takich jak psychiatria dziecięca, czy godne pensje dla pracowników i pracownic.

Problem nie jest w tym, czy nas stać. Problem w tym, czy jesteśmy gotowi wyciągnąć wnioski z konstytucyjnych gwarancji i uznać, że leczyć musimy wszystkich, a nie tylko tych, którzy mają na to prywatne środki. To wymaga solidarności przejawiającej się także w systemie podatkowym.

To trudne, ale możliwe

Potrzebujemy obywatelskiego prawa, a nie abonamentu. Chorujący potrzebują wspólnoty, nie rynku. Ale rynek nie odda tak intratnego biznesu bez oporu. Prywatne firmy ubezpieczeniowe rosną w siłę, potrafią również lobbować za korzystnymi dla siebie rozwiązaniami. To gigantyczny przemysł, który na ingerowanie w jego „wolność” działania nie będzie patrzeć bezczynnie.

Realizacja tej wizji wymaga politycznej odwagi, by powiedzieć firmom medycznym, że nie będą mieć dłużej uprzywilejowanego dostępu do naszych pieniędzy. Wymaga przekonania obywateli i obywatelek, że warto płacić więcej na wspólny system, a nie tylko prywatne zabezpieczenie. Wymaga stworzenia opowieści, w której zdrowie rzeczywiście będzie rozumiane jako sprawa wspólna, a nie indywidualna.

To więc nie tylko wyzwanie ekonomiczne i logistyczne, ale także narracyjne. Trzeba jednak podkreślić, że znacjonalizowanie prywatnej ochrony zdrowia brzmi jak wizja śmiała, ale w istocie to nie krok w stronę utopii, lecz po prostu racjonalności i sprawiedliwości, wartości i efektywności zarazem. To krok uzasadniony jednocześnie moralnie i pragmatycznie.

Wyobraźmy sobie świat, w którym każdy może mieć pewność, że w razie choroby nie zostanie z niczym. W którym nikt nie musi brać chwilówki na leczenie czy prowadzić wielomiesięcznej akcji crowdfundingowej, by jego dziecko miało możliwość przeżycia. W którym dentysta, psychiatrka, ortopeda, onkolożka będą dostępni bez względu na stan konta pacjenta. W którym chory czuje, że jest częścią społeczeństwa, które nie zostawia go samego. W którym nie będzie trzeba szukać znajomości, by przestało boleć lub by nie było zbyt późno na ratunek. W którym ząb boli tylko fizycznie, a nie także finansowo.

Czy to naprawdę aż tak trudne do wyobrażenia?

Autorstwo: Ignacy Dudkiewicz
Zdjęcie: EdTech Stanford University School of Medicine (CC BY-NC-ND 2.0)
Źródło: Lewica.pl

 

Toksyczność baz, czyli 10 punktów newralgicznych


https://www.youtube.com/watch?v=bcEoVQyGU1o&t=69s&ab_channel=DiscoverTheGlobe

Gdy lecą pociski — historia nas nie broni.

Są państwa o niefortunnym położeniu strategicznym. Wyznacza je linia konfliktowych interesów mocarstw. Państwo gościnne dla jednej potęgi militarnej przez użyczenie swojego terytorium na potrzeby przeciwnika, staje się celem uderzenia w miejsce stacjonowania obcych jednostek. Życie w tak „centralnym punkcie tarczy” równoznaczne jest z koniecznością odliczania czasu do momentu uderzenia w cel. Decyduje o tym geografia, strategia i paskudna rzeczywistość.

Polska

Do dziesięciu namierzonych w ten sposób priorytetowych celów należy Polska. Dla naszego państwa byłoby kwestią minut, nie godzin, by stanąć w płomieniach globalnej wojny.
Polska jawi się pozornie jako spokojny kraj Europy Środkowej. W istocie jest krajem frontowym. Jednostki wojskowe USA i NATO stacjonują tutaj uzbrojone i w gotowości, zajmując lotniska. Te właśnie obiekty są pierwszymi do niwelacji przez adwersarzy. Jako 36-milionowe państwo, z PKB na poziomie 89 miliardów dolarów miałoby wiele do stracenia.

Granica z Kaliningradem należącym do Rosji (najbardziej zmilitaryzowanym obszarem w Europie) rodzi pytanie, czy sojusz oznacza gwarancje obronne. W scenariuszu „pierwszego uderzenia” sojusznik równoznaczny jest z celem. Jeżeli III wojna światowa zaczęłaby się w Europie, Polska jest państwem, które jako pierwsze poczuje jej smak.

Ukraina

Następnym obiektem strategicznego zainteresowania i uderzenia jest Ukraina. Tam obserwowana jest już strefa „0” konfliktu – epicentrum walki frontowej. Zamieszkała (do niedawna) przez ponad 37 milionów, odczuwa w pełnej skali skutki wojny, które dotykają tylko część ludności. PKB szacowane na poziomie 178 miliardów dolarów nie plasuje państwa wśród gigantów, ale geograficznie jest śmiertelnie łakomym kąskiem. Strategicznie ulokowana między konkurentami, skazana jest na napięcia, a w przypadku wojny globalnej – wymazanie z mapy, żeby nie dopuścić do opowiedzenia się za którąkolwiek z rywalizujących stron.

Trzeba pamiętać, że pierwszymi skazanymi na upadek niekoniecznie muszą być najsłabsi.

Litwa

Najczęściej są nimi najważniejsi, stąd Litwa zajmuje pozycję ósmą. Chociaż dla wielu mały kraj kojarzy się z małym znaczeniem w wojnie globalnej, ale właśnie ta cecha naraża Litwę na szczególnie dotkliwe skutki. Litwa nie jest obecna w nagłówkach doniesień prasowych, ale eksperci wojskowi widzą w niej najbardziej niebezpieczny zapalnik na planecie. Z powodu niewielkiego obszarowo położenia, które mogłoby momentalnie odciąć obronę NATO przez Przesmyk Suwalski. Załóżmy, że wojna wybucha w Europie. Pierwszym krokiem nie będą czołgi wjeżdżające do Paryża. Błyskawiczne odcięcie nastąpi właśnie tutaj, by odciąć kraje nadbałtyckie od reszty państw NATO. Bez ostrzeżenia, 2.8 miliona ludności znalazłoby się za linią wroga bez możliwości ucieczki. Nie jest to teoria, ale scenariusz wpisany w niezliczoną ilość gier wojennych. Za każdym razem ten kraj jest jednym z pierwszych, które skazane są na upadek. Jego PKB szacowane poniżej 88 miliardów dolarów stawia go w wadze piórkowej wśród innych zawodników. Brak mu liczebnej armii i odpowiedniej infrastruktury do przetrwania pełnoskalowego uderzenia, brak strefy odwrotu, brak strefy buforowej. Jeśli pociski nadlecą, to w ciągu minut wylądują właśnie tutaj. Litwa jest częścią Unii Europejskiej i NATO. Zaatakowanie jej oznacza, że niemal wszyscy członkowie sojuszu zobowiązani są do odpowiedzi. Jedno uderzenie w ten cel może wciągnąć w chaos wojenny cały region w ciągu doby, co tłumaczy przypisywanie temu krajowi wielkiego znaczenia jako zapalnika.

Tajwan

Stopniowo wyliczane kolejne miejsca na globie uwzględniają odleglejsze od Polski państwa, czy wyspy jak Tajwan – ciągłe napięcia, zwiększona aktywność na morzu, wzajemne zastraszanie. Tajwan nie jest jakąś tam wyspą na Pacyfiku, ale sednem układanki. Leży między dwiema potęgami – Chinami i USA. Położenie i technologia przesądzają los nie tylko 23 miliony mieszkańców, ale gospodarki reszty świata uzależnionej od Tajwanu – największego na świecie producenta mikroprocesorów niezbędnych w produkcji telefonów, samochodów, systemach obronnych. Ich produkcja zostałaby wstrzymana. PKB Tajwanu to 751 miliardów dolarów, czyniące z wyspy tłusty kąsek. Mimo lat ćwiczeń gotowości bojowej, do odparcia ataku w ciągu minut, zareagowanie mogłoby okazać się niemożliwe. Jeden zły odczyt na radarach, jeden błąd i ten gospodarczo i technologicznie zaradny gigant postradałby zdobycze demokracji, pogrążając się w globalnym konflikcie już na jego początku.

Korea Południowa

Analiza ukazuje kruchość utrzymania równowagi na świecie. Uchodząca za najszybciej rozwijające się państwo na świecie – Korea Południowa, jest nadal formalnie w stanie wojny z sąsiadującą Koreą Północną. Między nimi doszło tylko do zawarcia rozejmu, a nie pokoju. W przypadku rozpoczęcia wojny światowej w Azji, Korea Południowa zostałaby natychmiast zniszczona. Każdy atak uaktywniłby stacjonujące tam oddziały amerykańskie. Ten czynnik sprawia, że nowoczesność ani sojusz wcale nie idą w parze z bezpieczeństwem, stwarzając raczej podstawy do obaw o przetrwanie.

Japonia

Japonia znana z wiśniowych sadów, szybkich jak torpedy pociągów i innowacyjności, jest miejscem bliskim punktu zapalnego. Sąsiedztwo kapryśnych graczy na Pacyfiku między najbardziej zmilitaryzowanymi potęgami pozwoliło skupić się na gospodarce. Od 1940 roku Japonia nie angażowała się w wojnę. Zajmuje miejsce porównywane ze środkiem tarczy strzelniczej. 125 milionów mieszkańców, przy 4,4 tryliony dolarów PKB (1 plus 18 zer), Japonia wyprzedza gospodarczo Stany Zjednoczone. Ta konkurencyjność przysparza jej kłopotów. Dziesiątki baz amerykańskich na lotniskach, w portach morskich są powodem do niepokoju. Z jednej strony – bezpieczeństwo, z drugiej – cały kraj to migająca czerwona lampka u przeciwnika. Wszystkie obce bazy byłyby przeznaczone do natychmiastowej neutralizacji. Miasta takie jak Okinawa, Yokosuka, nawet Tokio byłyby pierwsze do zaatakowania.

Przekonanie, że sojusze są tarczą ochronną, przestają mieć znaczenie w konkurencji z czasem. On decyduje o wszystkim w przypadku konfliktu globalnego. Japońskie systemy bezpieczeństwa mogłyby nie być dostatecznie wydolne w zatrzymaniu wielorakich i zaawansowanych systemów ofensywnych. Państwo, które już raz odbudowywało się z dewastacji nuklearnej, może nie mieć kolejnej szansy na odbudowę.

Izrael

Izrael – państwo niewielkie obszarem, z najbardziej rozbudowanym systemem obronnym, zdaniem ekspertów w przypadku konfliktu globalnego, w całości zamieni się w pole walki. W kilka minut straci kontrolę nad własnym obszarem, dlatego, że jest otoczone państwami, z którymi od dekad prowadzi wojny. Jest zapalnikiem dla regionu, a zamiast budzenia respektu, jego Żelazna Kopuła stała się celem niwelacji. W praktyce, zamiast nieprzeniknionej stała się nieprzydatną. 8 milionów ludności mieszka na obszarze mniejszym od stanu New Jersey. PKB wartości 500 miliardów dolarów i rozwój technologiczny torują drogę do szeregu państw bogatych. Wielkość, zasobność i nowoczesność są jedynie odroczeniem zniszczenia, a nie jego uniknięciem. Pociski z wielu stron, cyberwojna, roje dronów podziurawią choćby najpotężniejsze systemy obronne. W sytuacji kiedy liczy się każdy szczegół, katastrofalne skutki są kwestią czasu. Jak w każdym innym przypadku – wraz z przeświadczeniem o mocy obronnej sojuszy, pojawia się problem, bo one właśnie decydują o pierwszorzędnym charakterze doboru celów ataku, ściągają uwagę świata i decydują o odpowiedzi. Z tego powodu, Izrael może nie zaznać luksusu przygotowania się do odparowania ataku; pierwsza iskra skończy się pierwszym pożarem.

Niemcy

Trzecie w rankingu są Niemcy. Najstabilniejsze w Europie, jednak tak samo wyeksponowane jako obiekt uderzenia za sprawą centralnej roli pełnionej w sojuszu NATO. Nie są wyłącznie graczem, ale ośrodkiem dowodzenia. W globalnej wojnie takie ośrodki nie pozostają nietykalne, wprost przeciwnie, są niszczone jako pierwsze. Zamieszkałe przez ponad 84 miliony ludności, z PKB ponad 4.32 tryliony dolarów są kotwicą gospodarki europejskiej. Jakoby potęga, Niemcy zależne od importu paliw, technologii cyfrowej, przy istniejących korytarzach handlowych mogą zbankrutować w ciągu doby. Ponadto Niemcy są gospodarzem wielu amerykańskich instalacji wojskowych, w tym bazy lotniczej Rammstein — kluczowej dla funkcjonowania operacji amerykańskich w całej Europie i poza nią. W dowolnym konflikcie na dużą skalę, obszar takiej bazy jest celem pierwszoplanowego ataku, w którym siły sojusznicze poniosą ogromne straty. Rodzime siły zbrojne Niemiec są nieliczne, niedoinwestowane, chociaż dobrze wyszkolone. Wiele systemów obronnych należy do przestarzałych. W przypadku zaskoczenia Niemcy uległyby zniszczeniu, niezdolne do adekwatnej reakcji już w pierwszym ataku. Jeśli ktokolwiek twierdzi, że Europa jest zbyt spokojna, by prowadzić wojnę, należy zapytać, co stanie się kiedy za pokój trzeba będzie zapłacić gdyby ktoś go podważył.

Wielka Brytania

Oceniając potencjał Wielkiej Brytanii, która kiedyś rządziła 75% globu, jej dzisiejsza szansa przetrwania w konflikcie globalnym nie przekracza kilku godzin. Wydaje się, że wyspiarskie położenie, izolacja drogą morską uniezależnia ją od zawieruchy europejskiej na kontynencie. Jednakże przy dzisiejszym arsenale oceany nie stanowią przeszkody, dlatego Zjednoczone Królestwo jest dalekie od bezpiecznego. Zaczynając od tego, że Brytania nie jest samodzielnym bytem, ale wyrzutnią, albo pasem startowym. Jej bazy, systemy radarowe i porty tkwią głęboko osadzone w obronnym systemie sieci NATO. Z tego powodu, Brytania jest pierwszoplanowym celem strategicznym. Pierwsze rakiety nie będą czekały na zgodę parlamentu, bo podlegają dowództwu RAF w Fylingdales (hrabstwo Norfolk). Jest to ośrodek wczesnego ostrzegania, który zbierając dane wywiadowcze, przekazuje je bezpośrednio Stanom Zjednoczonym.

Ludność Brytanii liczy 67 milionów, PKB wynosi 3.38 trylionów dolarów; pod względem finansowym, obronnym i wywiadowczym pełni rolę głównego gracza, którego nie można ignorować w globalnym konflikcie. Szczególnie istotna jest struktura finansowa Londynu. Naruszenie jej szybko odbije się echem na rynkach światowych, załamując gospodarkę. Brytyjski wywiad już wystosował ostrzeżenie o skoordynowanym ataku cybernetycznym będącym pierwszym symptomem wojny na pełną skalę.

Może zaskakiwać, że armia brytyjska znacznie uszczupliła szeregi w minionych dekadach. Marynarka Królewska nie jest potęgą morską, jaką była dawniej. System odstraszania Trident działa nadal. Ulokowany w Szkocji, może być unieruchomiony pojedynczym atakiem. W konflikcie światowym przeciwnicy prowadzą walkę szybką twardą i brudną, a Brytania jest w centrum tej gry i pełni główną rolę. Sojusz z USA gwarantuje ochronę, ale tak samo jest gwarancją znajdowania się na pierwszej linii frontu. Kolejna wojna nie będzie mieć sentymentów do historycznych zamków, królewskiej tradycji i dziedzictwa, bądź sielankowego krajobrazu wsi. Liczyć będzie się to, co jest ważne aktualnie: dane wywiadowcze, potencjał, logistyka. Kiedy zawyją syreny nad brytyjskim niebem, zegar odliczający uderzenie nie będzie liczył godzin, ale sekundy.

Włochy

„Numerem jeden” są Włochy. Żadne ruiny historycznie ważnych budowli, kultura, nie będą mieć znaczenia. Toczące się wojny o granice na świecie przesłaniają ludziom pewne fakty. Włochy mają jedne z największych baz amerykańskich w Europie takie jak Aviano, czy morska baza w Neapolu — istotne dla operacji na Morzu Śródziemnym, co czyni je zarówno ważnymi jak i narażonymi na wypadek konfliktu. Przeciwnikowi będzie zależało na usunięciu tych baz i to jak najszybciej.

Włochów jest 58 milionów, PKB państwa wynosi 2 tryliony dolarów. Chociaż wydają się ważnym państwem, jego obronność nie potwierdza tego. Niedofinansowana armia z przestarzałym sprzętem i podziały polityczne w postrzeganiu roli wojska sprawia, że Włochy są niewiadomym punktem. Jeśli wojna wybuchnie na Wschodzie, pociski nadlecą znad Europy, NATO rozpocznie mobilizację. Włochy nie pozostaną biernym obserwatorem, biorąc udział w wojnie cybernetycznej i blokadach Morza Śródziemnego.

Rozległa linia wybrzeża licząca ponad 7000 kilometrów czyni ją trudną do obrony, otwartą dla ataków z morza i dronów. Trudna sytuacja zadłużenia, zależność od importu surowców energetycznych i komponentów przemysłowych; choćby na krótko zakłócone, są w stanie wywołać chaos w kraju. Jedyny atak na miasta takie jak Triest, Genua potrafiłby wywołać przestoje w produkcji, pogrążając gospodarkę. Jak wiele pozostałych państw Europy, Włochy są członkiem NATO dającym gwarancje obronności, czyniąc je zarazem celem ataku w przypadku eskalacji konfliktu. Budując swój wizerunek na historycznych ruinach i echach starożytnego imperium, ruiny jutra potencjalnego konfliktu powstaną w kilka godzin. Kiedy lecą pociski historia nas nie broni. Gotowość choć niełatwa, jest formą obrony. O tak przedstawionej rzeczywistości nikt nie chce rozmawiać. Nawet najbardziej zaawansowane technologicznie i rozwinięte gospodarczo państwa staną się ruinami, a w dodatku nikt nie będzie ostrzegał o nadejściu tak gigantycznie niszczącego i powszechnego zamiaru. Rakiety nie zapukają do drzwi, cyberataki nie przyślą ostrzeżeń o swoim nadejściu. Gdy sojusze przeobrażone zostaną w pola walki, znikną mapy, jakie dotychczas znaliśmy.

Tłumaczenie: Jola
Na podstawie: YouTube.com
Źródło: WolneMedia.net

                                                    CELEBRYCI ELIT                                                   Maria Peszek (ur. 9 wrz...