poniedziałek, 10 lipca 2023

 

Przez zniewolenie do depopulacji


W poprzednim felietonie zatytułowanym „Depopulacja czy zniewolenie?” obiecałem wyjaśnić, jaki jest rzeczywisty powód nakazu zwalczania krów, owiec i kóz ochoczo realizowanego w krajach rządzonych przez nawiedzonych globalistów spod znaku WEF, który to nakaz jest uzasadniany potrzebą zwalczania ocieplenia klimatu, którego jedną z przyczyn są bąki puszczane przez istoty trawożerne.

Zanim jednak przejdę do obiecanego wyjaśnienia powodów klimatystycznej krowofobii proponuję zastanowić się jakiej odpowiedzi na pytanie „depopulować czy zniewalać?” udzieliliby nam maltuzjańscy globaliści. Jestem pewien, że odpowiedź zawarliby w słowach: „i to, i to”. I chociaż taka odpowiedź fonetycznie brzmi jak bojowy okrzyk samuraja, to nie ma żadnego związku z krajem kwitnącej wiśni, naprawdę. No więc, co tak naprawdę wywołuje frustrację maltuzjańskich depopulacjonistów, że gotowi są realizować równocześnie „i to, i to”.

Przypomnijmy, że gdy Thomas Malthus (na ilustracji) na przełomie wieków XVIII i XIX głosił zagrożenie kryzysem przeludnienia, ludzkość liczyła wówczas ok. 1 mld mieszkańców globu. Od tego czasu, na przekór wysiłkom kolejnych pokoleń wyznawców teorii o konieczności depopulacji, liczba ludność w listopadzie 2023 r. przekroczy próg 8 mld. A więc, żeby osiągnąć maltuzjański ideał zejścia z 8 mld do 1 mld mieszkańców Ziemi, trzeba sięgnąć po środki nadzwyczajne, oczywiście dla dobra ludzkości. Jeśli ludzkość nie garnie się do wdrażania programu depopulacyjnego, nie korzysta z takiego dobra jak uczynienie z aborcji masowego środka antykoncepcji, jeśli znacząca część ludzkości zaczyna się buntować przeciwko nakazom szczepień, jeśli narasta sprzeciw wobec transformacji energetycznej i ograniczeń korzystania z aut spalinowych realizowanych poprzez wyznaczanie stref niedostępnych, jeśli pod pseudo ekologicznymi pretekstami przywracania ziemi rolnej naturze odbiera się tę ziemię farmerom i ugoruje, jeśli farmerzy odkrywają zapomniany potencjał rolnictwa i hodowli opartych na naturze zamiast wielkiej chemii, to depopulacjoniści nie mają wyjścia, muszą zaktywizować swoje działania poprzez sięgnięcie do mechanizmów przymusu, czyli zniewolenia. Głód jest w tym przypadku narzędziem idealnym. Dawkowany radykalnie ma potencjał depopulacyjny, przy odpowiednim dawkowaniu potencjał zniewalający. Więc jak z takiego potencjału nie korzystać?

Starsi czytelnicy „MP” powinni pamiętać, a młodszych powinno się informować, o polskich starania o włączenie w strukturę UE w końcówce XX w. Otóż największym problemem był potencjał i struktura polskiego rolnictwa. Większość gospodarstw łączących wówczas produkcję roślinną i hodowlę zwierząt (naturalny nawóz i naturalna pasza) spełniała kryteria produkcji ekologicznej. Było to zagrożeniem dla już wykastrowanych ekologicznie fermowych gospodarstw państw unijnych. Niewielu zapewne pamięta o karach nakładanych przez UE na najlepszych polskich rolników przekraczających narzucone limity produkcji rolnej.

Dzisiaj nie trzeba karać finansowo, rolnictwo jest już spacyfikowane uzależnieniem od dostaw pasz, nasion, nawozów sztucznych i środków ochrony roślin. Jedynymi, niezależnymi od dyktatu eurokratów, będących ewidentnie na usługach globalnych depopulistów, pozostają właściciele krów, owiec i kóz wypasanych na naturalnych łąkach, dostarczających mleka i mięsa. Krowy nigdy nie marzyły o tym, że mogą stać się symbolem walki o wolność i przeciwstawienie się groźbom zniewolenia głodem i depopulacji wymuszonej zorganizowanym niedoborem żywności. To utajniona wiedza, dlaczego tak naprawdę w planach globalistów krowy mają zostać unicestwione, pod pretekstem kary za puszczenie bąków. Pamiętajmy więc o krowach, nawet będąc miłośnikami mleka z soi. To kwestia wolności i demokratycznego prawa wyboru mleka.

Autorstwo tekstu i ilustracji: Jacek Frankowski
Źródło: MyslPolska.info

 

Brytyjczycy dali się wytresować jak psy Pawłowa


Według doradcy brytyjskiego rządu Brytyjczycy szybko podporządkują się przyszłym blokadom pandemicznym, ponieważ zostali już odpowiednio wytresowani podczas pandemii COVID-19.

„Zasadniczo można to [zachowanie] po prostu włączyć z powrotem” – powiedział dziennikowi „Daily Telegraph” profesor David Halpern, szef rządowego zespołu Behavioral Insights Team (BIT). Zwrócił uwagę, że ponieważ kraj „przećwiczył ćwiczenia” restrykcyjnych nakazów rządowych związanych z pandemią, takich jak noszenie masek na twarzy, dystans społeczny i zdalna praca w domach, łatwo byłoby „powtórzyć to” w przyszłym kryzysie, ponieważ ludzie są teraz „uwarunkowani do robienia tego, co im się każe”.

W podcaście „Lockdown Files” Halpern zwrócił uwagę, że generalnie komunikaty oparte na podsycaniu strachu są nieskuteczne. Bronił jego użycia ich w ekstremalnych okolicznościach, nie odnosząc się do masowych protestów w całym kraju po rozpoczęciu lockdownu w marcu 2020 roku. „Zwłaszcza jeśli uważasz, że ludzie są źle skalibrowani” – powiedział.

Szef Nudge Unit podkreślił również, jak potężną moc mają komunikaty na plakatach i wywieszkach. Były one używane podczas ograniczeń związanych z pandemią i kiedy ludzie wchodzili do sklepu lub gdzieś indziej, przypominały im i wyzwalały „wyuczone zachowanie”. Ludzie tak przyzwyczaili się do ograniczeń i nakazów, że trudno im się ich „oduczyć”. Jako przykład podał noszenie masek. Chociaż zagrożenie związane z transmisją koronawirusa (COVID-19) zmniejszyło się prawie do zera, a badania dowiodły, że zasłony twarzy „nigdy tak naprawdę nie złagodziły rozprzestrzeniania się wirusa, a nawet spowodowały więcej szkód z powodu zwiększonego wdychania dwutlenku węgla, ludzie nadal czuli, że czegoś im brakuje lub są nadzy, gdy nie noszą masek”.

Dzieje się tak dlatego, że gdy społeczeństwo nauczy się nowego zachowania lub nawyku, łatwiej będzie je ponownie włączyć. Ludzie zostali systemowo „zaprogramowani”, mimo że wielu Brytyjczyków odmówiło podporządkowania się i zrezygnowania ze swoich wolności. „Poważne katastrofy pozostawiają trwały ślad w społeczeństwie” – wyjaśnił profesor. Twierdzi on, że oprócz znajomości zasad postępowania, ten „quasi-ewolucyjny” wpływ jest silnym wskaźnikiem przyszłych zachowań.

Nie wszyscy się zgadzają z Halpernem. „Wiele osób zdaje sobie sprawę, że zostali wzięci za frak podczas [pandemii] COVID-19. Ponowne nałożenie drakońskich środków nie spotkałoby się z masową zgodą. Rząd stracił resztki wiarygodności, która mu pozostała” – skomentował jego słowa Bonce, użytkownik portalu „Breitbart”.

Autorstwo: Belle Carter
Na podstawie: Breitbart.comTelegraph.co.uk
Źródło zagraniczne: NaturalNews.com
Źródło polskie: WolneMedia.net

 

Wyrok WSA ws. blokowania portalu WolneMedia.net przez ABW


Niedawno, po dwóch miesiącach oczekiwania, dotarł do mnie odpis wyroku Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego ws. blokowania naszego portalu przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Przedstawiam go w całości poniżej.
















Z treści wyroku wynika, że pomyliłem się w kwestii zwrotu za podróż powrotną z Warszawy na Śląsk — sąd uwzględnił to mnożąc ceny biletów dwukrotnie.

Teraz czekamy na decyzję ABW. Jeśli nie zaskarży wyroku WSA do NSA, wyrok uprawomocni się do 31 lipca.

Na koniec ciekawostka. Gdy zadzwoniłem do WSA zapytać, kiedy wyślą mi odpis, dowiedziałem się, że właśnie tego dnia planują go wysłać. Dotarł dwa dni robocze później. Zbieg okoliczności, czy trzymali go na biurku, aż się upomnę?

Maurycy Hawranek
Administrator WolneMedia.net

 

Maski (wreszcie) opadły…


Z dniem 30 czerwca br. rozporządzeniem Ministra Zdrowia formalnie zakończył się stan zagrożenia epidemicznego na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej. Tym samym definitywnie zniesiony został obowiązujący przez ponad trzy lata nakaz zakrywania ust i nosa, czyli – mówiąc popularnie – noszenia maseczek ochronnych w miejscach publicznych, od ponad roku ograniczony już tylko do placówek zdrowotnych – szpitali, przychodni i aptek.

Obowiązek zakrywania twarzy nie tylko w obiektach zamkniętych, lecz także w przestrzeniach otwartych (czyli na tzw. świeżym powietrzu) wprowadzono w Polsce z dniem 16 kwietnia 2020 r., chociaż rozporządzenie ówczesnego ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego w tej sprawie ukazało się dopiero 2 maja 2020 r., a odpowiednią podstawę ustawową uchwalono w grudniu 2020 roku… Nakaz ten – podobnie jak zarządzony ponad miesiąc wcześniej ogólnokrajowy lockdown – miał ograniczyć rozprzestrzenianie się wirusa SARS-CoV-2, którego epidemia oficjalnie została ogłoszona 20 marca 2020 r. Za wprowadzeniem nowego obowiązku już wcześniej żarliwie agitowały popularne tabloidy.

Po kilku tygodniach, od 30 maja 2020 r. nie trzeba już było zakładać maseczek na wolnym powietrzu pod warunkiem zachowania dystansu 2 metry. Miało to niewątpliwy związek z wyborami prezydenckimi, przed którymi przekonywano wręcz, że wirus już całkowicie ustąpił – niemniej maseczki nadal obowiązywały w przestrzeni publicznej sklepów, urzędów, świątyń, barów i restauracji oraz w komunikacji zbiorowej, a nawet w taksówkach. Tuż po wyborach, 31 lipca 2020 r., wobec wzrostu ilości zakażeń do – uwaga! – ok. 600 dziennie Ministerstwo Zdrowia rozważało przywrócenie nakazu noszenia masek na ulicach – ale na szczęście do tego nie doszło.

Przez długi czas dopuszczano możliwość zasłaniania nosa i ust za pomocą szalików, chustek, kominiarek lub przezroczystych przyłbic, które wiele firm, w tym Poczta Polska, kupiło swoim pracownikom z racji ich mniejszej uciążliwości przy całodziennym noszeniu. 27 lutego 2021 r. zabroniono i tych sposobów ochrony – odtąd należało nosić wyłącznie tzw. maseczki chirurgiczne, stosowane przez personel medyczny podczas operacji.

Niespełnienie tego obowiązku groziło mandatem. Ofiarami tej przymusowej „maskarady” byli głównie ludzie młodzi. To właśnie oni byli karani przez policję, płacąc w najlepszym razie po kilkaset złotych, chociaż „wrażliwy społecznie” premier Morawiecki straszył karami wynoszącymi nawet 30 tys. zł.

Maseczkowa psychoza wszechobecna była we wszystkich tzw. mainstreamowych mediach. Nagłaśniano w nich niemal każdy przypadek agresji ze strony „bezmaskowców” – nie informowano jednak o znacznie częstszych atakach na osoby, które pojawiły się bez właściwie założonej maski w sklepie czy w kościele.

Ta „jedynie słuszna linia” forsowania była nie tylko w propagandowych programach informacyjnych. Dla przykładu, w niby satyrycznym programie „W tyle wizji”, regularnie piętnującym – jak to ujmował red. Stanisław Janecki – „covidiotów”, prowadzący Marcin Wolski przekonywał, że jak się na coś (czyli na maseczki) umówiliśmy, to powinniśmy tego przestrzegać; bo po pierwsze to władza wybrana przez naród, czyli przez nas samych, po drugie porządek musi być. Pomijając „drobiazg”, że nikt się w tej sprawie z nikim nie umawiał, zarówno władza, jak i obywatele winni zachowywać zdrowy rozsądek. Rząd musi pamiętać, że jego polecenia muszą być rozsądne, a społeczny opór, obywatelskie nieposłuszeństwo powinny powstrzymywać władzę przed wydawaniem poleceń głupich lub niewykonalnych.

Apologetom powszechnego zamaskowania zdarzały się chwile szczerości. Jeśli nawet przyznawali, że skuteczność masek jest niewielka, zaraz dodawali, że mają być one „widocznym znakiem, że wirus jest wśród nas”. Nikt rozsądny chyba nie powie, że wyjęta z mało sterylnej kieszeni i używana po wielokroć maska zabezpiecza przed czymkolwiek.

Pytany o to w jednym z wywiadów prof. Krzysztof Simon – jeden z największych „jastrzębi” covidowych restrykcji i szczepień – powiedział, że maseczki trzeba wymieniać mniej więcej co godzinę. Zakładając skromnie 8 maseczek dziennie na osobę, wychodzi, że 4 – osobowa rodzina przez miesiąc potrzebowałaby ich około tysiąca.

Licząc zaledwie po 2 zł za sztukę, wyszłoby dwa tysiące złotych miesięcznie. Kogo byłoby na to stać? Już tylko z tego wyliczenia wynika, że należyte wypełnienie zasad sanitaryzmu społecznego było po prostu niemożliwe. Wobec maseczkowego terroru Polacy przyjęli więc zasadę biernego oporu – większość nosiła je dla tzw. świętego spokoju – tak, by można było normalnie oddychać nosem. Ludzie zdawali sobie sprawę, że wielogodzinne wdychanie własnego dwutlenku węgla, w dodatku zawilgoconego, nie służy zdrowiu.

Symbolem walki z bezsensownym obowiązkiem stał się poseł Grzegorz Braun z Konfederacji, którego marszałek Sejmu Elżbieta Witek za brak maseczki regularnie wykluczała z obrad Sejmu. Demaskował on hipokryzję – jak sam mówił – „zjednoczonej koalicji covidowej”, łączącej wszystkie (oprócz Konfederacji) ugrupowania sejmowe, których posłowie opowiadali się za nakładaniem kolejnych restrykcji, jednak natychmiast po wyjściu z sali obrad zdejmowali maseczki.

Jak wyliczył „Fakt” (31 grudnia 2021 r.), Prezydium (czyli marszałek i wicemarszałkowie) Sejmu nałożyło na posła Brauna kary w łącznej (wówczas) wysokości 155 tys. zł (z tego 90 tys. zł za brak maseczki i 62,5 tys. zł za słowa „będziesz pan wisiał” pod adresem ministra zdrowia Adama Niedzielskiego). Niemal dokładnie w tym samym czasie, we wrześniu 2021 r., na meczu piłkarskiej reprezentacji Polski na Stadionie Narodowym w Warszawie obecnych było 56 tys. widzów – w tym prezydent RP, wicepremier Gliński i prezes TVP Jacek Kurski – bez masek i bez zachowania nakazywanego dystansu.

Nie były to jedyne absurdy covidowego przymusu. Skoro noszenie maseczek było tak ważne, dlaczego przez ponad trzy lata narzucania i surowego egzekwowania tego obowiązku nie zorganizowano systemu ich bezpiecznego odbierania, składowania i utylizacji jako niebezpiecznych odpadów medycznych, tak jak to jest w przypadku np. zużytych strzykawek lub bandaży? Jeśli COVID-19 był aż tak zakaźny i niebezpieczny, że nie wykonywano sekcji zwłok osób zmarłych z jego przyczyny i postulowano wręcz ich kremację zamiast tradycyjnego pochówku – to dlaczego na chodnikach i ogólnodostępnych śmietnikach naszych miast i wsi walały się tysiące zużytych masek? Dlaczego nie wrzucano ich do specjalnych, hermetycznych pojemników odbieranych przez specpersonel w kombinezonach, takich, jakie pokazywano nam w relacjach z covidowych szpitali? Ci sami ludzie, którzy martwili się tonami tworzyw sztucznych pływających w morzach i oceanach, milczeli wobec informacji o milionach obecnych tam zużytych maseczek…

Sytuację zmienił dopiero wybuch wojny na Ukrainie. Wprawdzie jeszcze 23 lutego 2022 r., w przeddzień rosyjskiej agresji, wiceminister zdrowia Waldemar Kraska w porannym wywiadzie dla radiowej „Jedynki” nie przewidywał szybkiego zniesienia tego obowiązku i apelował, aby każdy miał przy sobie maskę w kieszeni (!).

Jednak po miesiącu nakaz noszenia maseczek ochronnych w zamkniętych przestrzeniach publicznych oraz w środkach komunikacji zbiorowej zniesiono. Oficjalnie podano, że to z powodu spadającej liczby zakażeń i zgonów – jednak prawdziwą przyczyną było pojawienie się w Polsce tłumów uchodźców z ogarniętej wojną Ukrainy, od których nie wymagano paszportów covidowych, szczepień i maseczek – co każdy mógł zobaczyć w telewizorze. Dalsze egzekwowanie tych wymogów od obywateli RP mogłoby prowadzić do konstatacji, że są oni we własnym kraju traktowani gorzej niż uchodźcy – i do wzrostu poparcia dla podnoszącej ten temat Konfederacji.

Aby chociaż trochę złagodzić szok, jaki decyzja o zniesieniu przymusowej „maskarady” mogła wywołać u osób wierzących dotąd bezkrytycznie propagandzie medialnego mainstreamu, nakazano dalej nosić maski w placówkach służby zdrowia. Nie tylko w szpitalach i przychodniach, których personel od 1 marca 2022 r. musiał już być obowiązkowo w 100 proc. zaszczepiony – ale także w aptekach, które przecież niczym nie różnią się od innych sklepów. Stan epidemii odwołano formalnie dopiero z dniem 15 maja 2022 r., zastępując go zniesionym dopiero teraz stanem zagrożenia epidemicznego. Niemniej jeszcze 23 maja ub. r. prof. Horban twierdził, że jesienią 2022 r. maseczki znów mogą być potrzebne.

Koniec końców okazało się, że po nagłym zniesieniu masek w związku z napływem uchodźców z Ukrainy nic złego nie stało, podobnie jak w innych państwach, które ów maseczkowy obowiązek zniosły dużo szybciej. Np. amerykański stan Teksas – wbrew krytyce prezydenta Bidena – uczynił to przeszło rok wcześniej (1 marca 2021 r.) – i nic się tam z tego powodu nie wydarzyło. Gdyby było inaczej, nasi rodzimi sanitaryści nie odpuściliby takiej okazji, by podkreślić „jedynosłuszność” prowadzonej przez nich „linii” walki z covidem.

Trudno oprzeć się refleksji, że gdyby nie rosyjska agresja na Ukrainę i związany z nią napływ milionów uchodźców, maski w sklepach, miejscach pracy, urzędach, bankach, szkołach, galeriach handlowych nosilibyśmy jeszcze ponad rok dłużej – zostałby on zniesiony dopiero teraz. I to nie w związku z wakacjami i sezonem urlopowym, lecz z powodu zbliżających się wyborów parlamentarnych.

Autorstwo: Zdzislaw Koscielak
Źródło: NCzas.com

 

Tworzenie spółdzielni energetycznych niedługo ma się stać prostsze


Spółdzielnie energetyczne mogą być czarnym koniem polskiej transformacji – wskazywali eksperci podczas konferencji zorganizowanej przez Polską Zieloną Sieć. Ich celem są m.in. niższe rachunki za prąd i większe bezpieczeństwo, co może doprowadzić do ograniczenia zjawiska ubóstwa energetycznego, ale także wzmacnianie lokalnych więzi. Na dodatek tworzenie takich podmiotów niedługo ma się stać prostsze, ponieważ w Sejmie trwają prace nad nowelizacją ustawy o OZE, która ma zdynamizować rozwój spółdzielni energetycznych. Na razie w Polsce działa 10 takich podmiotów, dla porównania w Danii jest ich 2,5 tys.

„Przeprowadziliśmy przegląd ustawodawstwa dotyczącego spółdzielni energetycznych z takim założeniem, aby z 10 spółdzielni zarejestrowanych dziś w Krajowym Ośrodku Wsparcia Rolnictwa powstało ich więcej i aby – tak jak u naszych zachodnich sąsiadów – te liczby szły w tysiące. Przygotowaliśmy pakiet rozwiązań, który jest obecnie procedowany w parlamencie, w którym likwidujemy wszystkie bariery i ograniczenia, jakie zdefiniowaliśmy w toku rozmów ze spółdzielcami, z praktykami i osobami, które zajmują się rozwojem energetyki rozproszonej” – mówi agencji Newseria dr Marcin Rokosz, koordynator merytoryczny prac zespołów eksperckich w Ministerstwie Rolnictwa i Rozwoju Wsi.

Projekt nowelizacji przepisów dotyczących spółdzielni energetycznych został przygotowany w MRiRW przez specjalnie powołany w tym celu zespół ekspercki. Jego celem jest zdynamizowanie rozwoju spółdzielni na wsiach, co ma się przełożyć m.in. na zwiększenie ich niezależności energetycznej. Ministerialne propozycje zmian przewidują m.in. ułatwienia dla przyłączania do sieci nowych źródeł OZE działających na rzecz spółdzielni energetycznych, doprecyzowanie kwestii umów zawieranych przez sprzedawcę energii z poszczególnymi członkami spółdzielni energetycznej, a także z operatorem systemu dystrybucyjnego elektroenergetycznego, rozszerzenie terytorialnego zakresu działania i uproszczenie sprawozdawczości spółdzielni energetycznych.

„Przede wszystkim doprecyzowujemy kwestie umów zawieranych pomiędzy spółdzielnią energetyczną a sprzedawcą energii i zasady rozliczeń. To było do tej pory dużym utrudnieniem” – mówi dr Marcin Rokosz. „Ważną zmianą jest też to, że do końca 2025 roku likwidujemy wymóg pokrycia własnego zapotrzebowania na energię na poziomie 70 proc. Chcemy dać samorządom zachętę i sprawdzić, czy to ograniczenie faktycznie jest barierą dla rozwoju spółdzielczości. Dalej, likwidujemy także limit tysiąca członków, otwieramy spółdzielnię na nieograniczoną ich liczbę. Doprecyzowujemy również definicję spółdzielni energetycznej, zakres podmiotowy i przedmiotowy jej działania. Wszystkie te zmiany mają być impulsem do zdynamizowania rozwoju spółdzielczości energetycznej w Polsce”.

Spółdzielnia energetyczna jest podmiotem zdefiniowanym w ustawie o odnawialnych źródłach energii z 20 lutego 2015 roku. Jej ideą jest zapewnienie członkom spółdzielni tańszej energii dzięki wykorzystaniu lokalnych zasobów, poprzez zbiorową działalność prokonsumencką. „Spółdzielnie energetyczne to wspólna inwestycja w odnawialne źródło energii i efektywność energetyczną. Ludzie po prostu zrzeszają się, żeby produkować energię elektryczną i ciepło na swoje potrzeby, wykorzystując nadwyżki na potrzeby społeczności lokalnej” – mówi Joanna Furmaga, prezeska Związku Stowarzyszeń Polska Zielona Sieć.

MRiRW wskazuje, że w Polsce spółdzielnie energetyczne mają największy potencjał przede wszystkim na obszarach wiejskich, które zajmują ok. 90 proc. powierzchni kraju, a zamieszkuje je ok. 30 wszystkich odbiorców energii. Z jednej strony występuje tam największy potencjał dla rozwoju OZE. Z drugiej strony to właśnie obszary wiejskie mają największe problemy z ubóstwem energetycznym i zapewnieniem stabilności dostaw energii, co utrudnia ich zrównoważony rozwój.

„Spółdzielnie energetyczne i inne formy energetyki obywatelskiej, w tym prosumenci indywidualni i klastry energii, powinny być podstawą polskiej transformacji. To są rozwiązania dostępne od zaraz, w Europie Zachodniej mamy bardzo dobre przykłady tego, jak one mogą funkcjonować” – uważa Furmaga. „Energetyka obywatelska, w tym spółdzielnie energetyczne, rozwiązuje też szereg kryzysów, z którymi musimy się mierzyć już dzisiaj. Ostatnia zima pokazała bardzo duże problemy z dostępnością źródeł energii, niedobory węgla i bardzo wysokie ceny energii. Spółdzielnie są odpowiedzią na te wyzwania. Zapewniają też większe bezpieczeństwo energetyczne, ponieważ małe, rozproszone systemy są dużo bardziej odporne np. na potencjalne ataki terrorystyczne, a w tej chwili mamy przecież wojnę za wschodnią granicą”. „Takie podmioty mogą być czarnym koniem zrównoważonej transformacji energetycznej. Jednak ich funkcjonowanie musi być oparte przede wszystkim na źródłach stabilnych, takich jak biogaz rolniczy, i uzupełniająco na źródłach niestabilnych, jak fotowoltaika czy wiatr” – podkreśla ekspertka.

Spółdzielnie energetyczne to model, który ma długą listę zalet. Obok ograniczenia ubóstwa energetycznego zaliczają się do nich też m.in. niższe rachunki za prąd, rozwój energetyki rozproszonej i źródeł odnawialnych oraz większa niezależność i bezpieczeństwo energetyczne na obszarach wiejskich, ponieważ energia jest zużywana i bilansowana lokalnie, na małym obszarze. Spółdzielnie przyczyniają się też do zrównoważonej transformacji i wzrostu przedsiębiorczości w takich regionach. „Spółdzielnie mogą pomagać osobom w trudnej sytuacji, ale i odbudowywać więzi społeczne, poczucie wspólnoty, samopomocy, dzięki której społeczeństwo staje się bardziej odporne na wszelkie kryzysy” – powiedziała Joanna Furmaga.

„Wspieranie spółdzielni energetycznych należy do najbardziej popularnych rozwiązań z palety radzenia sobie z kryzysem energetycznym” – dodaje Adam Traczyk, dyrektor organizacji More in Common Polska. Jak wskazują badania tej organizacji, w Polsce jest bardzo duże poparcie dla rozproszonej energetyki prosumenckiej i spółdzielni energetycznych, które sięga aż 85 proc., niezależnie od preferencji wyborczych respondentów. „Z naszych badań, realizowanych na przestrzeni ostatnich lat, wyraźnie wynika, że Polacy oczekują znacznego przyspieszenia transformacji energetycznej w kierunku rozwiązań zielonych i obywatelskich. Jednym z najpopularniejszych rozwiązań, za którymi się opowiadają, są właśnie spółdzielnie energetyczne. Polacy traktują je zarówno jako drogę do tańszej i czystszej energii, ale też szansę na upodmiotowienie obywatelskie, na to, że jako obywatele, członkowie wspólnoty będą mogli wziąć większą odpowiedzialność za jej losy i gospodarowanie zasobami oraz uzyskać pewną niezależność” – mówi Traczyk.

Podczas konferencji zorganizowanej w ubiegłym tygodniu przez Polską Zieloną Sieć eksperci wskazywali, że takie podmioty powinny się stać jednym z filarów polskiej transformacji energetycznej. Zwłaszcza że – wobec długiej listy zalet i wysokich kosztów energii – samorządy są coraz bardziej zainteresowane tworzeniem takich podmiotów.

„Obecnie przygotowujemy podział działki, na której będzie się znajdowała farma fotowoltaiczna, i szykujemy wniosek do dystrybutora energii, czyli PGE, o warunki przyłączeniowe, więc jesteśmy jeszcze na etapie formalnym” – mówi Przemysław Kubicki, sekretarz podwarszawskiej gminy Błonie. „Tworzymy spółdzielnię, której członkami są instytucje publiczne, więc z naszego, samorządowego punktu widzenia zaletą tego rozwiązania jest oczywiście ograniczenie kosztów, bo w tej chwili za prąd płacimy dość dużo. Produkując energię sami, na własne potrzeby, ograniczamy ten koszt. Druga korzyść to ograniczenie emisji i pewna niezależność od systemu, na to też liczymy. Mamy również nadzieję, że ten projekt będzie się rozwijać i będziemy w stanie pokrywać nasze zapotrzebowanie na energię elektryczną w większym stopniu niż obecne plany”.

Źródło: Biznes.Newseria.pl

  Barwy narodowe Polski W dniu dzisiejszym obchodzimy patriotyczne święto — Dzień Flagi Rzeczypospolitej Polskiej. Skąd jednak wywodzą się b...