środa, 5 czerwca 2024

 

Antywojenny kontrast


1 czerwca 2024 roku trzy środkowoeuropejskie stolice gościły antywojenne protesty oraz marsze. Mowa rzecz jasna o Budapeszcie, Pradze oraz Warszawie. Przyjrzyjmy się więc który naród czy też które narody z naszej części Europy chcą pokoju i nie chcą uczestniczyć w konflikcie zbrojnym, który na wschodzie Ukrainy trwa już od 10 lat a które albo przyjmują postawę bierną, dając się czynnikom wewnętrznym oraz zewnętrznym wciągać do wojny ukraińsko-rosyjskiej albo po prostu chcą tej wojny, wspierając władze, które konflikt eskalują. Podróż przez Europę Środkową zaczniemy od Warszawy.

WARSZAWA

1 czerwca 2024 roku, w powszechnie obchodzonym na świecie Dniu Dziecka, po raz kolejny postanowiłem wybrać się na antywojenne wydarzenie w naszej stolicy. Tym razem odwiedziłem demonstrację „Polska za pokojem”, trzecią tego typu inicjatywę zorganizowaną przez środowiska związane z partią Konfederacja Korony Polskiej Grzegorza Brauna. Pierwsza z nich odbyła się w marcu roku bieżącego, druga w kwietniu a trzecia właśnie kilka dni temu. O ile dwie pierwsze zebrały ponad 100 osób, w tym druga około 600-700, o tyle tym razem niestety frekwencja okazała się jeszcze większym zawodem. W mojej opinii wyniosła ona kilkadziesiąt osób. Oczywiście możemy tłumaczyć tak niewielką liczbę uczestników manifestacji niezbyt sprzyjającymi warunkami pogodowymi. Jak jednak przekonać się mogliśmy w czeskiej stolicy Pradze, u naszych południowych sąsiadów, kraju niemal 4-krotnie mniejszym pod względem populacji, niekorzystne, deszczowe warunki atmosferyczne nie przeszkodziły w zebraniu się kilkuset osobom, przy czym są to szacunki czeskiej policji a więc być może frekwencja była jeszcze większa.

Wracają jednak na nasze podwórko.

Manifestację zaplanowano na godzinę 14:00 a deszcz zaczął padać już po tym jak wydarzenie powinno osiągnąć swój początek (ostatecznie rozpoczęcie protestu się opóźniło). Toteż nie należy jedynie pogodą tłumaczyć niskiej frekwencji. Jak słusznie zauważyła jedna z przemawiających osób w rozmowie z pewnym niezależnym dziennikarzem, Polacy są po prostu bierni politycznie, nie interesują się specjalnie niczym ważnym i nie angażują się w działania społeczne czy polityczne. To ostatnie jest moim spostrzeżeniem ale wynika to też niejako z tez, które zaprezentowała jedna z przemawiających w czasie manifestacji osób.

Tak więc właściwie od samego początku dostrzec można było, że tłumów na wydarzeniu tym nie będzie. Co wobec eskalowania przez zachodnie rządy konfliktu z Rosją, poprzez zezwolenie m.in. przez rząd polski na atakowanie celów wewnątrz Rosji przerzuconą na Ukrainę z Polski bronią, wydaje się co najmniej niepokojące. Wobec używania Polski jako tarana do uderzania w Rosję, czy to bezpośrednio czy tak jak dzieje się to do tej pory ukraińską armią zastępczą, brak sprzeciwu wobec tego typu działań, tym bardziej, że ewentualny odwet w pierwszej kolejności uderzy w nasz kraj, patrz granica polsko-białoruska, jest co najmniej dziwny, biorąc pod uwagę, że inne kraje naszego regionu takiej zgody nie wyraziły a manifestacje antywojenne w nich zbierają znacznie więcej osób.

Oczywiście, chciałbym zaznaczyć, że sam kalkulowałem czy opłaca mi się jechać kilkaset kilometrów w czasie kiedy prognozy wyraźnie wskazywały na deszcz w stolicy około 14:00. Jednak, tak jak już wspomniałem, przykład Czech pokazał, że warunki pogodowe nie powinny być przeszkodą dla zebrania co najmniej kilkuset ludzi. Tym bardziej, że frekwencję mogli podbudować miejscowi. Tak się jednak nie stało a jeden z mówców opisał tą sytuację krótko i zwięźle, iż „Warszawa to stan umysłu”, zaznaczając jednocześnie że nie chce obrażać wszystkich warszawian.

Po wstępie, podczas którego zagrano „Bogurodzicę”, organizatorzy przeszli do zaplanowanych występów i przemówień. Wydaje się, że poziom merytoryczny sobotnich występów był znacznie wyższy niż tych sprzed niemal już 2 miesięcy. Tym razem osoby przemawiające powoływały się na konkretne prace książkowe a nawet dokumenty zachodnich ośrodków analitycznych, ostrzegając Polaków że jasno z nich wynika, iż jesteśmy dla zachodu, zwłaszcza zachodu anglosaskiego, niczym innym niż jedynie mięsem armatnim do zużycia. Tym razem mniej operowano teoriami spiskowymi, które pojawiały się 6 kwietnia podczas poprzedniego tego typu wydarzenia, a więcej faktami.

Niewątpliwie dostrzec można było także większy radykalizm osób przemawiających, które wprost mówiły o naszych elitach politycznych jako o zdrajcach i tchórzach, którzy w razie wojny po prostu z Polski uciekną. Tzw. kolektywny zachód oskarżano o satanizm, Polacy mieli według jednego z przemawiających „absorbować najgorszy syf z zachodu” a Unia Europejska zmierzać ma do postaci mocarstwa zarządzanego przez dewiantów.

Dostrzec więc można się było ewidentne zaostrzenie retoryki wobec elit politycznych tak III Rzeczpospolitej jak i jej zachodnich sojuszników. Oczywiście tym razem, tak jak już wspomniałem, więcej operowano na faktach niż teoriach czy domysłach, więc merytorycznie całe wydarzenie stało na dosyć wysokim poziomie. Oczywiście miało także swoje wady.

Niewątpliwie powagi wydarzeniu odbierać mogły występy artystyczne z udziałem muzyków specjalizujących się w rytmach raczej młodzieżowych. Moim zdaniem zmieszanie „Bogurodzicy” z rapem nie było udanym pomysłem. Protest w celu dotarcia do szerokiego spektrum społeczeństwa nie powinien zawierać ani muzyki typowej dla młodzieży ani typowej dla osób starszych.

Oczywiście najważniejszym minusem manifestacji było wykorzystywanie jej do budowania politycznego poparcia – marsze antywojenne powinny być przeznaczone dla szerokiego spektrum społeczeństwa a nie wąskiej grupy elektoratu jednej z wielu partii politycznych. Co akurat wydaje się naturalne wobec zbliżających się wyborów europarlamentarnych. Pytanie jednak nasuwa się: czy po nich inicjatywa „Polska za pokojem” będzie miała swoją kontynuację, czy też była ona jedynie elementem politycznej walki z konkurencją? Z ust organizatorów tym razem nie dowiedzieliśmy się czy kolejne wydarzenia pod wspomnianym hasłem będą mieć w niedalekiej przyszłości miejsce. Jeżeli nie będą, dojść do wniosku możemy, że były jedynie elementem podbijania sobie politycznych słupków poparcia, czyli zwyczajnym dostosowaniem się do długiej fali kampanii wyborczych, trwającej od października 2023 roku aż po czerwiec 2024 a być może nawet do wyborów prezydenckich roku przyszłego, jeżeli warunek kontynuowania tego wydarzenia zostanie spełniony.

To co niestety silnie zapadło w mojej pamięci to pewien młody człowiek, który idąc ze swoją koleżanką (kimkolwiek ona dla niego nie była) chwalił się jej, że właśnie dokonał wpisu do książki pamiątkowej wydarzenia, przygotowanej przez organizatorów, gdzie miał umieścić sekwencję w rodzaju „Grzegorz Braun to ruski agent”, dodając jakieś wulgaryzmy i coś o Moskwie.

Cóż, ten młody człowiek, mający około 20-25 lat, nie wyglądał na zamożnego mieszkańca Wilanowa, który w razie wojny wręczy pogranicznikowi 50-100 tys. zł łapówki i uda się do kupionego wcześniej mieszkania na hiszpańskim wybrzeżu, uciekając bezpiecznie z dala od wojennej pożogi (aczkolwiek moja ocena może być oczywiście błędna).

Można domniemać, że to właśnie tacy jak on będą służyć amerykańskiemu Departamentowi Obrony na wypadek konieczności rozszerzenia wojny o państwo polskie, za przedłużenie swojego imperialnego ostrza. A pomimo tego zdecydował on się wyszydzić pokojową inicjatywę do tego stopnia, że nabazgrał w książce organizatorów bezmyślne hasła zasłyszane gdzieś w głównym ścieku medialnym (a przynajmniej tak się chwalił swojej koleżance).

Pomimo iż był to odosobniony przypadek, który wychwyciłem, pokazywał mentalność chociaż części polskiego społeczeństwa, która daje się indoktrynować i ogłupiać przekazem płynącym z niepolskich mediów nadających w polskim języku. Należy oczywiście założyć, że osoba ta nie do końca rozumie powagę geopolitycznej sytuacji w jakiej znajduje się Polska oraz tej w której znalazła się zdominowana przez blok zachodni zdewastowana Ukraina. Jednak mimo wszystko ignorancja co do zrozumienia bieżących wydarzeń nie powinna prowadzić do zaśmiecania nią poważnych z punktu widzenia powstrzymania wojennego pędu inicjatyw w naszym kraju.

Podsumowując niejako sobotnie wydarzenie należy zaznaczyć, iż pomimo jego wad takich jak frekwencja, w mojej opinii zupełnie niepotrzebna muzyka młodzieżowa pogrywająca w przerwie pomiędzy przemówieniami, która, jak się wydaje, miała na celu ściągnięcie na protest młodych Polaków oraz zbudowanie wśród nich poparcia dla własnej opcji politycznej, czy też właśnie namawianie do głosowania na właściwy polityczny obóz, należy inicjatywę tą ocenić zdecydowanie pozytywnie, i mieć nadzieję, że będzie ona po okresie wyborczym kontynuowana. Gdyż wojna na Ukrainie nie skończy się zbyt szybko: nie skończy się ani w roku 2024 ani 2025. A więc zagrożenie użyciem w konflikcie zastępczym USA-Rosja/Chiny zasobów ludzkich z Polski wciąż będzie istniało.

A takie zagrożenie wykorzystywania naszych rodaków w imperialnych wojnach Stanów Zjednoczonych i szerzej patrząc świata zachodniego powinno generować ciągły opór polskiego narodu przeciwko temu, aby Polacy ginęli za utrzymanie hegemoni systemu ekonomicznego opartego na dolarze, interesy amerykańskiego kompleksu militarno-przemysłowego czy też interesy rozbijania Eurazji na kilka skłóconych ze sobą bloków, w celu powstrzymania rozwoju Chin i skłócenia oraz rozczłonkowania sojuszu chińsko-rosyjskiego. Żadne z tych niedotyczących bezpośrednio Polski interesów grup wpływu na zachodzie nie jest warte nawet kropli polskiej krwi.

PRAGA

Tego samego 1 czerwca 2024 roku miała miejsce manifestacja antywojenna w czeskiej Pradze, która z resztą została zareklamowana na proteście warszawskim, gdyż jeden z członków obozu politycznego, który organizował wydarzenie w polskiej stolicy, brał udział w inicjatywie czeskiej – połączono się z nim z resztą w trakcie przemówień pod Rondem Dmowskiego.

Wydarzenia w Pradze rozpoczęło się niemal równolegle do tych w Warszawie. A mianowicie o godzinie 13:00. Warunki atmosferyczne były tak niesprzyjające, że aż uczestnicy protestu musieli się chować pod parasolami a także pod płaszczami przeciwdeszczowymi, podobnie z resztą jak w stolicy naszego kraju. Pomimo tego, według ustaleń policji czeskiej, inicjatywa zebrała na placu Wacława w Pradze kilkaset osób. A więc z pewnością znacznie więcej niż ta w Warszawie. Przekaz płynący od uczestników wydarzenia wydawał się jeszcze bardziej radykalny niż ten w stolicy Polski gdyż domagano się nawet wycofania Republiki Czeskiej z Sojuszu Północnoatlantyckiego. Postulowano także zakończenie wojny na Ukrainie.

Biorąc pod uwagę, że organizator czeskiego wydarzenia zebrał jesienią 2022 roku na antywojennej manifestacji kilkadziesiąt tysięcy ludzi dokładnie w tym samym miejscu, warunki atmosferyczne również i w Czechach obniżyły zapewne wartość wydarzenia z 1 czerwca roku bieżącego. Jednak przeliczając to na ludność – Czechy są 3,5-4 razy mniejsze od Polski – inicjatywa z Pragi i tak okazała się większym sukcesem niż ta w Polsce, pomimo iż Czechy geograficznie ukryte są za Polską i Słowacją a więc zostaną one ewentualnie użyte do konfrontacji ze wschodem dopiero po zużyciu sił polskich.

BUDAPESZT

Najbardziej okazała antywojenna manifestacja 1 czerwca 2024 roku w Europie Środkowej odbyła się w węgierskiej stolicy – Budapeszcie. Według przekazu zachodnich ośrodków medialnych inicjatywa pod patronatem węgierskiego premiera Viktora Orbana, który zabierał głos podczas wydarzenia, zgromadziła kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Pokazuje to nam, że dzisiejsze Węgry są europejskim liderem sprzeciwu wobec wojny, konkurując niejako ze Słowacja, której władze także sprzeciwiają się wojnie na wschodzie, jednak robią to nieco ciszej. Władze węgierskie postanowiły bardzo głośno i wyraźnie pokazać podżegaczom do chaosu na zachodzie Europy oraz w Ameryce Północnej, że są na starym kontynencie siły, które będą wywierać wpływ na inne kraje, aby te także wędrowały drogą pokoju a nie wojny i zniszczenia.

Węgierski premier w trakcie wydarzenia miał wygłosić szereg propokojowych słów, z których najważniejsze to: „Trzeba powstrzymać Europę przed pogonią za wojną, za własnym zniszczeniem. Europa przygotowuje się dziś do wojny, codziennie ogłaszając oddanie nowego odcinka drogi do piekła”.

A także: „Nigdy wcześniej tak wielu ludzi nie walczyło o pokój. Jesteśmy największym korpusem pokojowym, największymi siłami pokojowymi w Europie”.

Dodał również iż: „Nie jedziemy po raz trzeci na Wschód, nie jedziemy ponownie na front rosyjski, byliśmy tam już wcześniej i nie mamy tam nic do ugrania”.

Słowa te więc jasno obrazują nam fakt iż Madziarzy są dzisiaj siłą, która podąża dokładnie w odwrotną stronę niż Polska pod rządami ludzi realizujących anglosaskie oraz zachodnioeuropejskie interesy ponad interesami państwa i narodu polskiego. Mowa więc o lewicowo-liberalnej władzy warszawskiej, która wydaje się kontynuować prowojenny kurs poprzedniego reżimu.

Zarówno polski protest środowisk związanych z najbardziej prawicowym skrzydłem Konfederacji, jak i manifestacja węgierska, jak wiele na to wskazuje miały na celu budowanie sobie poparcia społecznego przed wyborami europarlamentarnymi. Toteż należy nieco z przymrużeniem oka traktować każde słowo które tam padło, gdyż ostatecznie celem polityków jest dojście do władzy a żeby to uczynić muszą oni podążać za głosem i potrzebami społeczeństwa. Pomimo politycznego charakteru demonstracji antywojennych w Europie Środkowej należy oczywiście ocenić je zdecydowanie pozytywnie. Ostatecznie wszakże wszyscy w tej części świata mamy interes w tym, aby trzymać się od imperialnej wojny amerykańsko-rosyjsko-chińskiej na terytorium Ukrainy na jak największą odległość.

Zwłaszcza inicjatywy antywojenne w Polsce, bez względu na ich wady, należy oceniać mocno na plus, gdyż to właśnie nasz kraj jest liderem prowojennego przekazu i polityki w Europie Środkowej, dając zdecydowanie negatywny przykład innym państwom, które starają się z tej paranoi wypisać na wszelkie możliwe sposoby, nawet biorąc pod uwagę zmianę zasad członkostwa w NATO, jak Węgry, aby żołnierze węgierscy nie brali udziału w misjach w krajach trzecich.

PODSUMOWANIE

Pomimo całej prowojennej paranoi i eskalacji propagandy strachu w ciągu ostatnich tygodni, co z resztą przewidywałem w swoim tekście pt. „W oparach absurdu”, wciąż uważam, że bezpośredni udział Polski w wojnie z Rosją jest mało prawdopodobny. Co jednak nie zmienia faktu, że mamy być przygotowani do tego, aby w każdej chwili w taki konflikt wejść, a więc wysoki stopień wrogości i nienawiści wobec Rosji i Rosjan, podtrzymywany za pomocą wojny informacyjno-psychologicznej, którą z narodem polskim prowadzą ośrodki związane z wojskowym blokiem zachodnim, musi u nas wciąż istnieć.

Do takiej a nie innej oceny stopnia prawdopodobieństwa co do bezpośredniego naszego udziału w wojnie imperialnej USA z blokiem wschodnim na Ukrainie czy też nawet na terytorium naszego kraju skłania mnie nie byle kto, bo wysoki urzędnik Pentagonu w okresie rządów Donalda Trumpa a w przyszłości być może nawet sekretarz obrony USA Elbridge Colby, wnuk skądinąd skompromitowanego dyrektora CIA z czasów wojny w Wietnamie – Williama Colby’ego.

Colby we wpisie na jednym z serwisów społecznościowych wydał niezwykle realistyczny osąd co do rosyjskich możliwości w Europie, twierdząc, że podporządkowanie starego kontynentu Moskwie jest niedorzecznością:

„Pomysł, że Rosja mogłaby stać się hegemonem w Europie jest, szczerze mówiąc, niedorzeczny. Czy Rosja jest zagrożeniem? Tak. Czy rosyjska hegemonia w Europie jest oparta na realiach? Nie”

W innym z kolei zdecydowanie skrytykował możliwość bezpośredniej interwencji zachodu na Ukrainie, określając tego typu postulaty być może nawet bardzo nierozsądnymi.

W jeszcze innym miał zasugerować, że nie powinno się wysyłać wojsk NATO na Ukrainę ani pozwalać Ukraińcom na atakowanie celów wewnątrz Rosji.

Jeżeli więc z obozu Donalda Trumpa, który eskalował konflikt na wschodzie Ukrainy, szkoląc neobanderowców i podsyłając Ukraińcom broń śmiercionośną, w tym ofensywną, dzisiaj (wpisy pochodzą z pierwszych dni czerwca 2024) pojawiają się głosy hamujące zapędy eskalacyjne oraz sugerujące, że Rosja nie uzyska (jak można się domyśleć metodami wojskowymi) dominacji w Europie, co jest przeciwieństwem tez głoszonych w Polsce, że po podbiciu Ukrainy pójdzie ona dalej, to wydaje się, że wojska rosyjskie nigdy nie przekroczą granicy kraju NATO, co równałoby się z wypowiedzeniem wojny całemu blokowi zachodniemu, z którym Rosjanie szans na wygranie w wojnie konwencjonalnej po prostu nie mają, biorąc pod uwagę skumulowany potencjał ekonomiczny zachodu. A wojna jądrowa dla obu stron zakończyłaby się katastrofą.

Pomimo więc ciągłego podżegania do wojny ze strony ośrodków decyzyjnych i propagandowych w Polsce, do udziału wojska polskiego w walkach na Ukrainie droga bynajmniej nie jest taka bliska. Na Ukrainie przed wybuchem walk z 24 lutego 2022 roku zmobilizować można było nawet 6 mln żołnierzy. Nawet jeżeli część z tych osób uciekła przed poborem, a mówi się w tym kontekście o około 650 tys. uciekinierów, to wciąż kilka milionów zdolnych do walki Ukraińców znajduje się na terytorium tego kraju. A więc wojna jeszcze co najmniej 2-3 lata powinna odbywać się bez znaczącego udziału sił z krajów NATO.

Jednak nie powinno to usypiać naszej czujności ani powodować, że poprzestaniemy na organizowaniu antywojennych inicjatyw albo zrezygnujemy z brania udziału w nich. Powinniśmy cały czas przypominać rządowi warszawskiemu, że na żadne amerykańskie ani francusko-niemieckie wojny Polska się nie wybiera i wybierać się nie będzie. Dlatego też należy namawiać rodzinę i znajomych do udziału we wszelkich antywojennych marszach czy protestach. Tak aby prawdopodobieństwo wciągnięcia Polski w wojnę z blokiem wschodnim obniżyć do minimum.

Należy to robić tym bardziej, iż widzimy wyraźny kontrast pomiędzy naszym krajem a pozostałymi państwami Europy Środkowej. Na Węgrzech, które prowadzą obok Słowacji najmniej przyjazną wojnie i chaosowi w Europie Środkowej i Wschodniej politykę, sprzeciw wobec wojny jest w głównym nurcie polityki rządowej i wyprowadza na ulice Budapesztu nawet kilkadziesiąt tysięcy ludzi. W Czechach udało się dwa lata temu osiągnąć podobny wynik. Tymczasem w naszym kraju, kraju-liderze podżegania do wojny w naszej części starego kontynentu, przy sprzyjających warunkach atmosferycznych można liczyć jedynie na kilkaset osób. Pora aby ta liczba uległa poprawie i aby kolejny protest antywojenny zebrał co najmniej kilka tysięcy uczestników.

Autorstwo tekstu, zdjęć i zrzutów ekranów: Terminator 2019
Źródło: WolneMedia.net

 

Minuta przed północą


Metaforycznie tytuł wskazuje ile dzieli nas od nuklearnej zimy i unicestwienia 90% ludzkości. Tak szacują źródła wojskowe. Wskazują na to prawa fizyki wyjaśniające naturę reakcji jądrowej i istniejące arsenały tej broni na świecie. Uruchomione prawem reakcji łańcuchowej są nie do zatrzymania, tym bardziej nie do cofnięcia. Zignorowana puszka Pandory rozsypała się w drobny mak. Pomocni w realizacji scenariusza wojny są wszyscy twierdzący bez końca „Putin tylko bluffuje”. Wojna jest aktem najwyższego stopnia nienawiści (patrz – Palestyna, Ukraina). Co upiorne w odwróconym systemie pojęć to fakt, że ten kto chce jej zapobiec pomawiany jest o nienawiść. Niestety, kodeks karny nie traktuje głupoty jako wysoce szkodliwego społecznie stanu karalnego. Koniunkturalizm całkowicie amoralnych polityków w połączeniu z kunktatorstwem wielu instytucji i samych obywateli są zgodą na zagładę. Przekonanie, że aprobata politycznych wyczynów parcia do wojny pomoże im uniknąć następstw własnej głupoty jest tylko jej spotęgowaną formą.

PRZYCZYNA – BANKRUT NIE POTRAFI UZNAĆ SWOJEJ KLĘSKI

Podarowana w mitycznym posagu puszka Pandory poza klęskami chorób, głodu i klęsk żywiołowych zawierała nadzieję. Podarowana ludzkości bomba atomowa jest niemal tym samym przyzwoleniem na rodzaj wojny, której skutków nikomu uniknąć nie uda się. Tu nadziei nie ma. Nuklearna wojna pozostawi ziemię, na której zniknie wszystko co żywe, albo służy życiu. Stopione, spalone i spopielone, odparowane akweny ze skażoną resztką śladów po życiu pozwolą najwyżej na długie dogorywanie w męczarniach. Nawet tych, którym dziś populacja wróbelków, wilków, czy pszczół leży na sercu. Wsi spokojna, wsi wesoła jesteś mądra jak twa szkoła.

Prowokatorzy obu wojen, mimo powszechnie widocznych symptomów klęski, tak pokochali koncepcję samozachwytu o własnej wielkości i znaczenia, że nie zakładają przegranej. Jesteśmy więc tuż przed obłąkaną wojną unicestwiającą cywilizację jako taką. Jej sprzymierzeńcami są wszyscy ci, którzy gaszą każdą inicjatywę, a nadzieję uważają za bezsensowną. Pomagierzy systemu nie chcą pojąć, że w czasach gdy świat istot myślących dbał o sprawiedliwość, wtedy pomoc wrogowi, okupantowi nazywała się kolaboracją, za co obowiązywał najwyższy wymiar kary. Dziś bezczelny oprawca i jego klon partyjny przywdział mundurek sprawiedliwego szukając agentów wśród niewolników.

Globalnie mamy do czynienia z sytuacją jak 16-29 października 1962 roku. Wtedy Rosjanie obserwując testy i zbrojenia atomowe Amerykanów, postanowili uświadomić, że jednostronne poczynania są nie do przyjęcia. Wyposażając Kubę we własny arsenał udowodnili jak szybko dyktatorska natura gotowa rzucić na szalę pokój świata, po to by gwarantować własną hegemonię.

Młody wtedy prezydent J.F. Kennedy zdobył się na rzucenie wyzwania swoim prącym do wojny doradcom. Pamiętający tamte pełne napięcia tygodnie mówią jak ludzie świadomi zagrożenia i skutków ataków na Hiroszimę i Nagasaki z przerażeniem śledzili bieg zdarzeń. Nieposłuszny prezydent zapewnił pokój, by sam niebawem zginął z rąk wojennych doradców.

MOBILIZACJA ROZMÓW OSTATNIĄ SZANSĄ NA POKÓJ

Chłodna kalkulacja środowisk najbardziej biegłych w temacie, za jakie uchodzą ludzie wywiadu wojskowego, po raz trzeci zdecydowała o podjęciu starań pokojowych. Podobnie jak w kryzysie kubańskim zjawił się jedyny człowiek, który doradził Kennedy’emu podjąć rozmowy z Chruszczowem zamiast prężenia muskułów i retoryki gróźb, dziś tę rolę przyjął na siebie Scott Ritter. Z zachowaniem najwyższych środków przezorności (jako wpisany na listę ukraińskiego „Mirotworca”) S. Ritter udaje się do Rosji. W planach ma udział w forum gospodarczym, rozmowy z wysokimi rangą przedstawicielami władz oraz wizyty w kilkunastu miastach. Tam, podobnie jak podczas wizyty grudniowej – przewiduje rozmowy z ludźmi. Wyjazd planowany jest na kilka tygodni i posłużyć ma udokumentowaniu filmem współczesnego obrazu Rosjan i ich mentalności, by następnie zaprezentować go Amerykanom jako materiał edukacyjny. Ekipa towarzysząca i sam inicjator tej podróży lecą różnymi rejsami. Niektórzy są już na miejscu, dzieląc się bieżącymi informacjami zebranymi w sondażach.

Popularny Scott Ritter dostrzegł wątek, który od dawna nurtował krytyków amerykańskiej polityki szantażem. Mówili oni bez przesady, że póki Amerykanie nie doświadczą tego co zgotowali wojnami innym, nie będą zdolni zmienić niczego w stosunkach międzynarodowych. Pojął to Ritter uświadamiając Amerykanom, że oprócz naturalnych granic wyznaczonych przez Atlantyk i Pacyfik, USA nie dysponują systemem obronnym w razie zdalnego ataku hipersonicznych rakiet balistycznych. Ta groźba właśnie zaistniała. Otwarcie przestrzegał przed nią W. Putin. Realizację przestrogi wojskowi widzą w ogłoszeniu przez NATO magicznego art. 5. Jako wieloletni pasjonat i działacz na rzecz pokoju, Ritter zadeklarował z pokorą: „W imię ratowania pokoju dla wielu wspaniałych ludzi, gotów jestem paść na kolana i błagać o możliwość rozmów. Choćby jeden dzień rozmów nad możliwością pokojowej koegzystencji może zaowocować dalszymi rozważaniami nad wypracowaniem ostatecznego traktatu pokojowego który jest zadaniem docelowym. Zyskanie jednego dnia, może dać następny dzień pokoju, a ten przybliży jego wartość o następne godziny i pomysły podążające w kierunku leczącym z rusofobii”.

Ritter i zaufani znajomi podejmują nieformalne kroki na przekór konferencji genewskiej, na której poszukując pokoju dla Ukrainy dostrzega się wyłącznie rozwiązanie ignorujące przegraną Ukrainy z wykluczeniem uczestnictwa w rozmowach Rosji i Chin.

Mamy obraz formalnie sprawujących władzę wielbicieli wojny na cudzym terenie i cudzym kosztem w opozycji do społecznej inicjatywy specjalistów dostrzegających wepchnięcie ludzkości na ostrą krawędź.

Rokowania są jak dramatyczne, tak też bardzo ostrożne – łącznie z ewentualnością niemożności odbycia rozmów. Jeśli uda się spokojnie przetrwać czerwiec, połowa lipca ukaże w którą stronę poszły wysiłki. Jeśli dojdzie do rozmów pokojowych – jest szansa, że nie znajdziemy się w nuklearnej zupie.

POSTSCRIPTUM

W dniu planowanego odlotu (3 czerwca br.), na lotnisku Kennedy’ego agenci bezpieczeństwa państwa zatrzymali Scotta Rittera na rozmowę w momencie gdy w kolejce pasażerów miał wejść na pokład. Na spokojną prośbę o wyjaśnienie kto personalnie zlecił czynności, zatrzymany usłyszał ogólnikowe: „Departament Stanu”. Oprócz znajdowania się na liście ukraińskiej „czarnej listy”, Scott odnalazł swoje nazwisko na naczelnym miejscu listy „terrorystów dezinformacji” utworzonej przez amerykańską agencję do walki z dezinformacją. Odbycie dłuższej rozmowy na lotnisku i skonfiskowanie paszportu ważnego do 2026 roku zakończyło misję Rittera. Szczegóły zdołał już upublicznić po zwolnieniu na kanale sędziego Andrew Napolitano „Judging Freedom”. Sędzia miał także innym rejsem dolecieć do Petersburga, lecz powstrzymał go od realizacji zamierzenia Scott po własnym doświadczeniu.. Swoją obszerną wypowiedź zatytułował „Na drodze do Rosji spotkałem Wielkiego Brata”.

Opracowanie: Jola
Na podstawie: YouTube.com [1] [2]pl.KhanAcademy.org
Źródło: WolneMedia.net

 

Pato-szkoła w PRL. Jak udało nam się przeżyć? 


Na tak postawione pytanie, dość creepy przyznaję, nie wiem, jak odpowiedzieć. Po prosto przemieliło nas, wbiło do głowy historyczny i dialektyczny materializm, dziś odrzucony nawet przez „rotweilera Darwina”, czyli profesora Richarda Dawkinsa. Przeżyliśmy, bo nie było w PRL wielu z tych obecnie masowo importowanych z Zachodu socjopatologii. Nie było świerszczyków w kioskach „Ruchu”, ani z drugiej strony pism typu „Nie z tej Ziemi” czy „Czwartego Wymiaru” (chyba ten drugi do dziś się ukazuje, ale cienko przędzie, jak większość wszystkich czasopism). Nagle, jak za dotknięciem różdżki 4 czerwca 1989 „skończył się w Polsce komunizm”, jak powiedziała te słynne słowa prowadząca wieczorne „Wiadomości” spikerka. „A spiker cedził ostre słowa, od których nagła wzbierała złość”. I jeszcze: „nocą przy małym tranzystorze mróz mi pokąsał mózg i dłonie spikera, chłodny głos sprawił, że wiem już, jak się tonie”.

Indoktrynacja i pranie mózgów w szkole PRL dotyczyć miało wszystkiego. Rodzice nie mieli nic do powiedzenia w sprawie programu nauczania, narzucanego odgórnie nie przez kuratoria oświaty (cóż za słowo, nawiązujące do mitycznej epoki Oświecenia, ale nie w sensie buddyjskim), ale płynące z jeszcze wyższych poziomów politycznej piramidy, prawdopodobnie od wspomaganych przez filozofów marksistwoskich (nawet uczelnie techniczne miały katedrę „filozofii Marksa”) politruków z KC PZPR. Szkoła powszechna, jak nazywano w czasach II RP jest wynalazkiem socjotechnicznym epoki Oświecenia, a może nawet XVI wieku, niesłusznie zwanego zresztą „złotym”. Wcale nie był tak złoty, jak jedna z dwóch kopuł kaplicy Zygmuntowskiej na Wawelu. Ale to szczegół, w tym artykule nieistotny. Tak czy siak, faktycznie uniwersytety powstały w Europie w średniowieczu i przy pomocy Kościoła. Tyle, że poziom scholastyki był tragiczny. Europa zaczęła „wyprzedzać” inne rejony świata, szczególnie Arabów i Chiny dopiero od wynalezienia maszyny parowej, może jeszcze ruchomej czcionki. To na wschodzie przechowano elitarną wiedzę starożytności, gdy w Europie szalała inkwizycja. Koło, alfabet i inne wynalazki (pierwszy szpital psychiatryczny, nie będący więzieniem, powstał o ile pamiętam w Kairze w XI wieku) – to nie europejskie wynalazki. Odkrycia geograficzne też zostały zmanipulowane przez wzór „białego, heteroseksualnego, zdrowego psychicznie i silnego fizycznie mężczyzny”. Nawet dziś GenAI stereotypowo ukazuje eurocentryczny wzór „białego mężczyzny” i podobnie schematycznie (i zarazem wykluczająco) pozostałe rasy ludzkie. Tu koniec dygresji.

Szkoła w PRL miała wychować „obywatela”. Posłusznego władzy trybika w społeczeństwie bez religii („and no religion too”), kierowanego dyrektywami z pożółkłych manuskryptów marksistów i freudystów, ale tych ostatnich akurat mniej doceniano (jedynie jawny ateizm Freuda, ale Junga już nie tolerowano). Miał to być obywatel kosmopolityczny, bez uprzedzeń i „odchyleń prawicowo-nacjonalistycznych”, kierujący się w życiu techniką, pragmatyzmem, utylitaryzmem, mający na wzór oświeceniowych „dyletantów” (nie było to wtedy określenie pejoratywne) posiadać szeroką wiedzę „materialistyczną” o świecie z naciskiem na ateizm co najmniej praktyczny, a najlepiej – także podbudowany teoretycznie na przybudówkach katedr politechnicznych.

Modne były zawody inżynierskie. Niechętnie patrzono na „humanistów”, tych burżujów (!). Cenzurowano lektury, a lekcje były ułożone tak, jak szufladki w czytelni – osobno fizyka, osobno chemia, osobno matematyka. Jest to absurd, bo językiem wszystkich nauk ścisłych jest matematyka, poza tym chemia opiera się na fizyce, a na chemii – nauki przyrodnicze. Geografia i inne przedmioty (słynne ZPT, czyli zajęcia praktyczno-techniczne i papier milimetrowy), jak choćby zwłaszcza niezakłamana historia były gorzej widziane. Język polski oczywiście, tyle, że uczono nas gramatyki, zapominając o tym, co odkrył Noam Chomsky, słynny naukowiec, że rodzimy się ze strukturą gramatyczną (natywną) i nie ma potrzeby uczenia gramatki ojczystego języka. Struktury gramatyczno-fleksyjno-składniowe są wrodzone, co do tego nie ma już lingwistyka wątpliwości. I to samo dotyczyło innych przedmiotów, a w sumie składało się na tak zwany w teorii pedagogiki „encyklopedyzm”, polegający na tym, żeby wiedzieć po pierwsze, jak najwięcej, najlepiej – wszystko, co można w ogóle na tym etapie „dziejowym” wiedzieć, po drugie – wiedzieć powierzchownie, ale ze wszystkich przedmiotów, po trzecie – odsuwać specjalizację na okres najlepiej studiów.

Tyle, że wtedy studentów było 5% społeczeństwa, większość kończyła edukację najwyżej na jakichś policealnych szkołach, 30% miało wykształcenie podstawowe, kolejne 30% kończyło technika 5-letnie albo 3-letnie zawodówki, które nota bene nie były takie złe, bo przynajmniej – choć bez koniecznego tła – dawały jak to się mówiło wtedy „porządny fach” czy „konkretny zawód”. I było w tym trochę racji, może więcej niż trochę. W latach 1990. nagle inżynierowie odpłynęli, a pojawili się wszędzie „humaniści”. Niestety, z wiedzą bez kontekstu nauk ścisłych, począwszy co najmniej od poziomu fizyki, żadna humanistyka się udać nie może. Świat jest bowiem prawdopodobnie złożony hierarchicznie, a jego podstawą informacja, choć na razie nie mamy na to twardych dowodów.

Nie przedłużając, szkoła w PRL była publiczną, opłacaną przez podatników, pralnią małych umysłów. Dziś widać tego efekty, podobnie jak fatalnie prowadzonej katechizacji. Wiemy coś z tego, coś z tamtego, ale w sumie widzimy drzewa, ale nie las. Dziś jest odwrotnie – na fali „pól wiedzy” czy lepiej – „bloków edukacyjnych” miesza się wszystko ze wszystkim. Już wtedy w szkołach średnich były profile klasowe – ktoś wybierał „mat-fiz”, ktoś „bio-chem”, ktoś „poszerzony niemiecki”, etc. To nie był głupi pomysł i należałoby wrócić. Bo „bloki przedmiotowe” nijak się mają do modnych w XX wieku szkół alternatywnych, w rodzaju słynnego projektu „Montressori”, nastawionego jedynie na rozwój, szczególnie w sztukach (plastyka, muzyka, literatura) i w szerokim spojrzeniu na świat.

Kilka lat temu ktoś mi powiedział, że do sukcesu w życiu potrzebne są wysokie kompetencje nie „miękkie” (jakie?), ale twarda wiedza z dwóch obszarów: 1) komputery, programy; 2) języki obce. Dziś to drugie chyba nieco się zdezaktualizowało. Jeśli więc nie będzie solidnej edukacji cyfrowej w Polsce, pozostaniemy montownią i dystrybutorem siły roboczej. Osobiście codziennie uczę się czegoś nowego z informatyki, która też była fatalnie nauczana w liceum, bo nikomu się nie śniło o Internecie, komputery ledwo dostały twarde dyski (zamiast magnetofonów, a później – dyskietek miękkich) i były połączone co najwyżej w „ethernet” czy „intranet”. Było to w I połowie lat 1990. Musiało minąć trzydzieści lat, aby ludzie w Polsce zrozumieli, że przyszłością są komputery. Na Zachodzie zrozumieli to już w połowie XX wieku. Cóż, mamy czas. Oby go tylko nie przegrilować.

Autorstwo: Rafał Sulikowski
Źródło: WolneMedia.net


  1. karp 05.06.2024 09:35

    Autor pisze o indoktrynacji PRL z racji tego, że sam jest produktem indoktrynacji zachodniej z lat 90tych. I miota się przy tym strasznie, bo teoria nie przystaje do praktyki. Całe to psioczenie na szkołę PRLu bardziej przystaje do szkoły dziś:
    “Szkoła w PRL miała wychować „obywatela”. Posłusznego władzy trybika w społeczeństwie bez religii […] Miał to być obywatel kosmopolityczny, bez uprzedzeń i „odchyleń prawicowo-nacjonalistycznych””
    W tym złym PRLu produkowaliśmy statki, samochody i samoloty oraz filmy najwyższych lotów. Gdzie to się podziało?

  2. rozrabiaka 05.06.2024 10:40

    Wystarczy spojrzeć na mapę świata, które państwa prowadzą, czy prowadziły w zamożności (ile możesz kupić za wypłatę) oraz co osiągnęły technologicznie. Obecnie przeżywają (te państwa) trudności spowodowane wzrostem bezbożności/upadkiem moralności wśród zamieszkujących je narodów.
    Jest to kara za głupotę

  3. Rhumek 05.06.2024 11:38

    Obojętnie jaki “głąb” po prlowskim Liceum ” zagina” pana Sulikowskiego małym paluszkiem lewej dłoni….
    … o ile jest praworęczny
    Jeśli leworęczny to takimże prawej dłoni.

    W każdym przypadku tej… słabszej.

 

Poza duchowość


Każde dziecko, przynajmniej w PRL żyło w trzech tradycyjnych środowiskach. Rodzina, najstarsza ewolucyjnie (też nie lubię tego słowa, bo kojarzy się z ateizmem i twardoduchowymi ateistami) to była „podstawowa komórka społeczna”. Dalej Kościół – tradycja młodsza od rodziny (choć już w prehistorii istniały kulty przodków), ale starsza od trzeciego środowiska, czyli szkoły.

Już od razu widać, że wiara ściśle wiąże się z rodziną, grupą, wspólnotą, plemieniem. Najdawniej jak się da, kto nie podzielał zdania „klanu”, był wygnany, był banitą. Pamiętacie scenę wygnania Jagny w „Chłopach”. Ten sam autor pięknie opisał wczesnokapitalistyczne stosunki w fabrykach, zarządzanych przez bezdusznych i nie liczących się z ludzkim nawet zdrowiem dzikich kapitalistach. Ale miało być tym razem o duchowości. Jest to pojęcie abstrakcyjne, pochodzi od słowa „duch”, którego nikt nigdy nie widział. Wszystkie niemal materiały parapsychologiczne w stylu „creepy”, fotografie rzekomo pokazujące „duchy”, dodatkowe nogi w zdjęciach duchowych, a nawet rzekome nagrania wideo, ukazujące przesuwające się samoistnie meble – to prawdopodobnie, niestety, robota AI albo nawet zwykłych programów do edycji foto-wideo. Nawet „Pismo”, uznawane przez ludzkość za święte (nie tylko „Biblia”) zakazuje wszelkich prób nawiązywania kontaktu ze światem duchowym.

Kościół obecnie promuje rodzinne wartości, rzecz jasna prawo do polowania i zabijania karpia na Wigilię też. Okej, taki lajf. Ale obłuda polega na tym, że dawniej werbując ludzi do zakonów czy do seminariów Kościół – niestety, podobnie jak groźne sekty – głosił za włożonymi w usta Jezusa słowami, że „kto nie ma w nienawiści matki, ojca, ten nie może być Moim uczniem”. Wyrywając ten cytat z szerszego kontaktu, Kościół po wstąpieniu kandydata do stanu duchownego, nakazywał całkowite oddanie i zerwanie wszelkich związków z rodziną generacyjną. Na przykład na pogrzeb Faustyny Kowalskiej 7 października 1938 roku w Krakowie nie przyjechał nikt z jej rodziny. Musiała być niezła awantura, gdy ogłosiła w wieku 20 lat, że wstępuje w szeregi duchowieństwa.

Tradycyjnie większość rodzin wiejskich działała tak samo. Były wielkopokoleniowe, więc rozwijały więcej umiejętności społecznych. Ale fakt nieobecności wszystkich z rodziny świętej mówi dużo. Byli wkuci, że wbrew jej woli wstąpiła do zakonu, „zdradziła” rodzinę i nie chciała już dalej „pomagać w gospodarstwie”, bo tak eufemistycznie określało się harówkę od wschodu do zachodu na „roli”. W każdej wsi były „role”. Teraz jak jestem na prowincji (bez pejoratywu, po prostu mam dość miasta i robię sobie „escape”), to zamiast „roli” tabliczki informują o „osiedlach”. No, ale to dygresja, czyli mój poślizg poznawczy.

Nie zamierzam ani nikogo zniechęcać do Kościoła, ani tym bardziej obrażać „uczuć religijnych”. Symptomatyczne jest zresztą to ostatnie określenie. Tak, religia nie jest sprawą wiedzy, tym bardziej „naukowej”, ani alternatywnej, wywodzącej się z gnozy. Im więcej Kościoła (i innych religii) w przestrzeni publicznej, tym gorzej i dla Kościoła i dla państwa. Postulowany rozdział nie ma na celu spowodowania nowych katakumb czy modnych teraz mikro-sekt, nazywających się „domowym kościołem”, gdzie każdy może dowolnie interpretować „Biblię”, tradycję czy magisterium. Ma sprawić – paradoksalnie – wzrost wiary prywatnej, nie jako „prywatnej sprawy, co mnie czyjaś wiara obchodzi”, ale jako ewangeliczne „wejście do swej izdebki i modlenie się tam na osobności, a Ojciec, który widzi w ukryciu odda Tobie” (parafraza z pamięci).

Tak naprawdę, gdy w socjalizmie (w Polsce komunizmu nie było) walczono z wiarą, ona rosła. Dziś zagrażają jej dwie sprawy: obojętność, nazywana w tradycji ascetycznej oziębłością (dziś kojarzoną jedynie z seksem), w tradycjach mistycznych „nocą ciemną”, albo „oschłością”, zbytnim przyzwyczajeniem do rytuałów, które zaczynają się najpierw automatyzować, a potem ulegają habituacji, a ostatecznie wypaleniu. Nie tylko wiemy mózgiem, ale i wierzymy mózgiem, więc gdy za bardzo coś nas nakręca, trzeba odpocząć. Nawet od Kościoła. Księża też biorą „wolne” i wyjeżdżają. Poza tym, aby zapobiec wypaleniu (i niestety również skrajnie rzadkimi, ale jednak samobójstwom wśród duchowieństwa) są przenoszeni na inne parafie albo wysyłani na misje.

Kolejnym problemem jest zalew religii w sieci. Innym jest robienie z wiary „sacrobiznesu”, w przypadku toruńskim na styku z wielką polityką i oby z niczym gorszym więcej. Inny problem to nie ateizm, który jak ktoś ma solidną wiedzę może obalić łatwiej, niż podczas rozmowy ze świadkiem Jehowy, ani okultyzm czy magia,a nawet satanizm, bo paradoksalnie Kościół w ogóle nie mówi oficjalnie o satanizmie w UE, tak jakby był mu potrzebny do tego, aby w sposób negatywny „udowodnić” istnienie Boga. Nie można wszak nienawidzieć kogoś, kto nie istnieje.

Satanizm jest więc obecny w Watykanie i choć nie znam szczegółów, to LGBT stanowi tylko zasłonę dymną. To tylko największe przykłady. W Polsce najwięcej szkodzi atak Kościoła na kulturę niezależną, grzmienie jak Piotr Skarga na „grzeszne książki” (autor „Ewangelii” mówi wszak „wszystko badajcie, a co szlachetne zachowujcie”) oraz wojna wytoczona nie wierze „niedzielnej”, choć tak być powinno, a wiarom alternatywnym, jak neopoganie, kulty słowiańskie, przedchrześcijańskie, antyromantyzm Kościoła, który sprowadzony został do tego, kto mówi, co wolno i czego nie albo coś nakazuje, podając (jak na tacy) „coś do wierzenia”.

Już to samo świadczy o małej wiedzy teologicznej, ale i o zwykłych błędach szkolnych nawet wśród profesorów. Bez elity teologicznej Kościoł upadnie, wiara i pobożność ludowa nie wystarczą. Tysiące Matek Boskich na kominach, drzewach i słupach wysokiego napięcia zrobiły Kościołowi „niedźwiedzią przysługę” i zaszkodziły więcej niż jajogłowi, pomarańczowi czy tęczowi. Tak sądzę. Oczywiście to trochę ogólniki, ale dziś wikłamy się w szczegółach, jeszcze pół biedy, gdy istotnych, tracąc obraz całości. Która zresztą jak fraktal stanowi fragment jeszcze większej całości, temat więc będzie kontynuowany.

Podsumowanie może być takie: Kościołowi szkodzi logistyka pozyskiwania wyznawców. Chrzest niemowląt to dobry pomysł z perspektywy Kościoła, ale przestaje działać, podobnie jak komunia w wieku 9 lat. Przecież wiemy, że dawniej było inaczej – komunia i przygotowanie do niej było w granicach 13-15 roku życia. Kościół obniżył wiek, motywując to tym, że rzekomo „dziś dzieci dojrzewają wcześniej”. Owszem, fizycznie. Ale dziś albo dojrzewają po 16 roku życia (który zresztą sam Kościół uznaje za wiek, kiedy dopiero zaczyna się „prawidłowe używanie rozumu”, czyli dojrzałość intelektualna), albo jeszcze później, albo wcale. Taka strategia przestaje tedy być skuteczna.

Ludowość masowa, sacrobiznes, samozwańczy „teolodzy” w sieci, mieszanie wiary z magią i myśleniem życzeniowym, szantaż emocjonalny podczas katechizacji i głoszenia homilii – to nie wszystko. Najbardziej szkodzi ingerencja treści religijnych w okresie prelogicznym – dzieci od mniej więcej 5 do 9 roku życia przechodzą (według znanego Piageta) tak zwany „okres prelogiczny”. Charakteryzuje się obniżonym myśleniem krytycznym. Prawdopodbnie ewolucyjnie chodzi o to, aby dzieci nie były nadmiernie krytyczne wobec innych, aby móc przejść socjalizację. W tym wieku dziecko uwierzy dosłownie we wszystko. Można mu wmówić każdą brednię. Potem, gdy dorośnie, tłumi i wypiera te treści katechizmowe, ale one dalej żyją i co więcej, odszczepiają się od głównego nurtu świadomości, stając się najpierw przedświadome, a potem nieświadome. W efekcie treści religijne nie są zintegrowane z informacjami spoza katechezy czy głoszonych kazań. Jeśli tak, to następuje rozszczepienie między „wiedzą” religijną (Bóg stworzył świat w siedem dni, a Ewę ulepił z żebra Adama, etc.) a wiedzą zarówno naukową, jak jeszcze bardziej – alternatywną.

Kościół z tych dwóch ostatnich woli (z dwojga złego dla niego) rzecz jasna wiedzę oficjalną, bo tam działa silna autocenzura i system IF (impact factor – współczynnik cytowań) oraz inne mechanizmy „bezpieczne” dla wiary. Zdziwiłem się, gdy ktoś studiujący biologię nie miał w programie nawet podstaw teorii ewolucji, o Annunaki nie wspominając. Odłączenie i wyjęcie z kontekstu cytatów z „Biblii” podczas trzech czytań w każdą niedzielę ma na celu to samo – sprawienie, aby wiara została zautomatyzowana, stała się nawykowa (jak starsi automatycznie czynią znak krzyża przejeżdżając obok świątyni) i wręcz czasem – nałogowa. Religia może czynić dobro i czyni. Religia może też niestety zabić. To sam zresztą odnosi się do oficjalnie nam wdrukowanej wiedzy w szkole. Ale o szkole w PRL napiszę osobno.

Reasumując, dziś trzeba wyjść „poza duchowość”. Zastanowić się, ok, gdy już spotkam przedmiot albo raczej podmiot swojej nadziei, co się znajduje dalej. Kiedyś stanąłem przed obrazem słynnym z Łagiewnik i wyobraziłem sobie, że postać znika, a zamiast niej widać rozgwieżdżone niebo nocne. I potem wyobraziłem sobie, co by było gdybym dotarł do granic wszechświata. I wyciągnął rękę poza nie. Kościół musi stanąć przed obrazem łagiewnickim. I nie chowając głowy w piasek, zastanowić się: największa prawda czy halucynacja? Kto tego nie przepracuje, będzie zawsze intelektualnym niewolnikiem. Ale może właśnie o to chodzi?

Autorstwo: Rafał Sulikowski
Źródło: WolneMedia.net

 

4 czerwca 1989 roku obudziliśmy się w „nowej rzeczywistości” 


W literaturze trwają spory o „okrągły stół”, słynną „Magdalenkę”, „grubą kreskę” pierwszego niekomunistycznego premiera Tadeusza Mazowieckiego (zaprzysiężenie nowego-starego rządu miało miejsce 11 września), o „bezprzełomowy przełom” w prozie polskiej (polecam teksty profesora Przemysława Czaplińskiego z Poznania).

Rację mają ci, co wskazują, że z jednej strony dobrze, że u nas – podobnie jak w Pradze – była bezkrwawa, aksamitna rewolucja, a właściwie logiczniej byłoby powiedzieć „kontrrewolucja”. Na słynnym filmie pt. „Czarny czwartek” o zdarzeniach gdańskich w grudniu 1979 roku, Piotr Fronczewski jako aparatczyk wypowiada znamienne zdanie: „Z kontrrewolucją się nie rozmawia. Do kontrrewolucji się strzela”. Pamiętam też świetny klip Kazika znanej ballady protestsongowej pt.: „Janek Wiśniewski padł”.

Wyliczę teraz możliwe konteksty dla tej daty, o której „zetki” już nic nie wiedzą. Albo wiedzą źle. Masakra na placu Tienanmenn. Krwawa kontrrewolucja w Rumunii. Słowa Reagana, co prawda wcześniej, o „nowym porządku świata”. U nas nie było komunizmu, był twardy socjalizm (to nie to samo, co socjaldemokracja typu skandynawskiego czy XIX-wiecznego), nie było kołchozów, „tylko” PGR-y.

Czy 4 czerwca coś zmieniło się na lepsze? Jasne, ustał terror władzy. Przestano zabijać księży. Rozwiązano słynny IV Wydział, SB (posyłając esbeków na tłuste emerytury, albo zatrudniając w SOP, czyli Służbie Ochrony Państwa), upadła przede wszystkim wiara w materialistyczny świat, rodem z głębiej „belle epoque”. Ludzie przestali się bać. To jest fakt.

Ale jak to w życiu bywa – coś za coś. Owszem, centralne planowanie w gospodarce nakazowo-rozdzielczej nie działa, powoduje jeszcze większą nędzę niż jest faktycznie „z natury”. Ale nadeszła dekada lat 1990., które osobiście wspominam jako gorzej niż koszmar. Nagle coś w nas pękło. Już nie było czegoś złego, a jeszcze nie było dobrego. Międzyepoka. Transformacja. Chaos. Rozkładane łóżka polowe i „szczęki” na Stadionie X-lecia w stolicy. Prawna samowolka. Cały zachodni syf – prostytucja, mnożące się burdele, pornografia, zalew nieprawości, bezprawie. Zlikwidowany rząd Olszewskiego 4 czerwca 1992 w nocy (u nas jakoś posłowie wolą widać tworzyć ustawy pod osłoną nocy).

Lata 1990. to obiecanki-cacanki. Że każdy będzie wcześniej czy później bogaty. Że firmy prywatne będą lepiej płaciły, a co najmniej tyle samo, co państwowe. Reforma szokowa Balcerowicza. Denominacja złotego, zrobiona partacko. Wzorowa reforma monetarna z 1924 roku nie posłużyła za wzór. Wymieniać można dalej – chaos i katastrofa w edukacji, na rynku pracy, skokowy wzrost bezrobocia, powszechna niemoralność, odpływ ludzi z Kościoła do sekt i nowych ruchów religijnych, które monitorował znany dominikanin Jacek Gałuszka z Krakowa. Potem niestety ten projekt po jego odejściu z zakonu upadł. Przyjazdy podejrzanych typków. Sam pamiętam, jak rodzina zaciągnęła mnie jako 17-latka na „seans” Kaszpirowskiego na stadionie Cracovii. Masakra. Szalejące firmy MLM, agresywni akwizytorzy, modne „ubezpieczenia na życie” i obietnice bogactwa dla każdego. Postępujące rozwarstwienie społeczne – jedni mieli wszystko, reszta, większa połowa nie miała nic.

Z tą większą połową to żartuję rzecz jasna. „Tyle razy wam mówiłem, że nie ma mniejszej i większej połowy, bo obie są równe, ale jak zwykle większa połowa klasy nie uważała”. Chaos w każdej dziedzinie i obszarze życia. Upadające państwowe firmy, kurcząca się budżetówka, cięcie socjalu, koniec blokowisk, wzrost bezdomnych, szalejąca hiperinflacja, odradzanie się mafii w stylu międzywojennego dwudziestolecia, kidnapping i na końcu – choć to nie wszystko – „satanic panic”.

W Kościele zamęt. Nikt nie wiedział niczego. Nikt nie miał pojęcia, gdzie leży problem, a tym bardziej – prawda. Satanic panic sprzyjała „wielkiemu wybuchowi” odrodzonej i uwolnionej ze zbiorowej nieświadomości (Jung) religijności, która przestała już być patriotyczna, a stała się neognostycka. Wiedza o wierze, i to wiedza alternatywna, zastąpiły rytualizm i skostnienie, i bardzo dobrze. Spowodowały jednak napływ nowych idei, także postmodernizmu i dekonstrukcji (nagle wszystko stało się „opresyjne” i wymagające rozbiórki pojęciowej), które promowały całkowitą dowolność – każdy mógł nagle mieć swoją prawdę, bez nauki i bez wiary tradycyjnej. Każdy mógł zostać, kim chciał i wielu chciało być wszystkim (piszący też). Wszyscy nagle chcieli być biznesmenami. Na kursach wyciągano z ludzi, z których robiono natrętnych akwizytorów, kasę na organizowanych mityngach w odosobnionych, sprzyjających praniu mózgu w stylu Amway czy Amplico Life. Sam miałem nadzieję, że nowa rzeczywistość da wszystkim szansę.

Dziś widać, jak to się kończy. Mała elita ma wszystko – „masy pracujące miast i wsi” mało albo nic. Należę do mas. Piszę bez wynagrodzenia. Piszę muzykę – bez wynagrodzenia. Tworzę grafiki komputerowe – w czasie wolnym i bez wynagrodzenia. Wynagrodzenie dostaję za rozwożenie paczek. Jak to powiedział bohater jakiegoś serialu, „logistyka naszym przeznaczeniem”. Dobrze, że to lubię. Są tacy, których to męczy, ale muszą. Ale człowiek z doktoratem, który rozwozi paczki, chyba nie zdarzył się w historii europejskich uniwersytetów. Może po prostu jestem mało zdolny albo mało inteligentny. Ale czuję „under my skin”, że nie do końca – jak lubią wmawiać nam coachowie i cały ruch rozwoju osobistego – jest to moja wina.

I myślę, że 4 czerwca 2024, prócz tego, że obecnie przypada równo 100. rocznica urodzenia mojego śp. dziadka, artysty-grafika po ASP, jednocześnie zmienił coś na lepsze, a coś na gorsze. Dziadek od razu po studiach miał masę zleceń. Pracował całe życie zawodowe w domu. Projekty zanosił na cotygodniowe zebrania w Związku Artystów Plastyków przy Łobzowskiej w Krakowie, słynnym miejscu spotkań plastyków. Stać go było na coroczny, miesięczny (a nie jak dziś 4-dniowy długi weekend) pobyt nad Bałtykiem. Na wyjazd zimowy do Bukowiny Tatrzańskiej.

Nie wszystko było złe w PRL-u, ale większość tak. Historia nie jest czarno-biała. Nie wolno zapominać, że w humanistyce to nie filozofia i gnoza są centrum, lecz solidna historiografia, ani nie w stylu Grossa, ani nie w rodzaju wybielających projektów IPN (teraz już nieco mniej). Naginanie historii nic nie da. Poglądy subiektywne na dzieje się nie liczą. Istnieje obiektywna przeszłość. I obiektywna prawda albo prawdy o niej. To, że jest przed nami zakryta albo ukryta tego faktu nie zmienia.

Autorstwo: Rafał Sulikowski
Źródło: WolneMedia.net


  1. maj cher 05.06.2024 11:36

    “”Nie wszystko było złe w PRL-u, ale większość tak.””- – Nie wszystko jest złe po 89-tym roku, ale większość tak.

                           Kto nas obrabuje i w jaki sposób?                                                     Węgiel kamienny to najwięks...