sobota, 19 sierpnia 2023

 

O królowej bankowych afer ciąg dalszy


W artykule opublikowanym 3 sierpnia w „Gazecie Wyborczej” pt: „Wyrok w królowej afer”, jego autor Ireneusz Sudak napisał: „Setki polskich firm […] straciły miliony na opcjach walutowych, a straty wyniosły ok. 9 mld zł. Po 15 latach sprawiedliwości doczekała się firma budowlana Erbud po decyzji Sądu Najwyższego, który, odrzucając skargę kasacyjną banku, uznał, że spółce tej przysługuje łącznie 112 mln zł”. Erbud może mówić o szczęściu – pisze autor, bo wcześniej opcje walutowe zatopiły wiele firm, które zawierały umowy na opcje mające zabezpieczyć im ryzyko zmiany kursu walut w związku z kontraktami w walutach obcych.

Opisany w artykule to jeden z niewielu pozytywnych przykładów; większość przedsiębiorstw przegrywała z kretesem, bankrutowała, a wielu ich dyrektorów oskarżono o chęć spekulacji i nadużycia związane z przekroczeniem uprawnień. Pisano o tym w latach 2010-2011 także w GW, natomiast instytucje odpowiedzialne za nadzór bankowy tematem nadużyć się nie zajmowały. Okazało się, że polski system finansowy, który dla banków był naonczas bardzo „silny i stabilny”, pełen jest zgniłych jaj – pisze autor artykułu. I pyta dalej – czy inne firmy mają szansę na sprawiedliwość? A może to firmy same sobie są winne, bo źle oceniły ryzyko?

Owe „zgniłe jaja” to fakt, że w latach 2004-2009 w Polsce powstał szczególny klimat sprzyjający spekulacjom finansowym, z czego banki sowicie skorzystały. Wprowadzenie pojęcia sprzedaży krótkiej pozwoliło kreować instrumenty pochodne, a na ich bazie pozycje walutowe długie i krótkie. Wysokie stopy procentowe i wejście do UE zwiększyły popyt na złotówki i spowodowały jej przewartościowanie. Od połowy 2008 roku trend się gwałtownie odwrócił, co banki przewidziały, więc swoje salda złotowe zamieniły na waluty obce. Na to nałożył się brak nadzoru bankowego, bo powołana w 2006 roku KNF nie podjęła wówczas żadnych działań, by proces ten kontrolować. W proceder weszły wszystkie banki, choć niektóre nieco później. Dlaczego inni na tym zarabiają, a nie my?! – pytał jeden z managerów PKOBP. Miał rację, bo obowiązujący wówczas bankowy tytuł egzekucyjny (BTE) umożliwiał bankom wyegzekwowanie wszelkich kwot, które naliczą. Wiele osób i instytucji do dziś nie dostrzega, że problem z opcjami jest/był analogiczny do problemu z kredytami denominowanymi/ indeksowanymi do walut obcych; w obu przypadkach polegał na kreowaniu majątku banku w postaci należności w walutach obcych za pomocą instrumentów pochodnych i to z użyciem dźwigni finansowych.

NADUŻYCIA I PRÓBA SPRAWIEDLIWOŚCI

Sprawy bankowych nadużyć sądy z reguły rozstrzygają na korzyść konsumentów. Zmierzają one do wyeliminowania abuzywnych zapisów, przywrócenia równowagi stron i unieważnienia umowy, ale nadużycia zawarte w umowach nie dotyczą tylko konsumentów, o czym sądy nie zawsze pamiętają. Każda sprawa przeciw bankowi oznacza dochodzenie zwrotu spełnionego lub wyegzekwowanego świadczenia, a linia obrony banków to: „przecież klient się zgodził, nie wniósł sprzeciwu, podpisał i zapłacił, więc chcącemu nie dzieje się krzywda”. Nie wspominają o tym, że klienci posiadający kredyt indeksowany albo opcje, nie mieli po prostu wyboru (vide BTE). Banki nie musiały tłumaczyć, skąd owe ponadprzeciętne profity pochodzą; wystarczył wydruk z ksiąg banku, by komornik wszystko wyegzekwował.

Banki w Polsce nie poniosły żadnych konsekwencji finansowych, natomiast za podobne nadużycia w USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech, RPA… zapłaciły ogromne kary. Orzeczenia sądowe w Polsce oznaczają jedynie utratę przez banki nieuprawnionych korzyści. Banki korzystają ze statusu „instytucji zaufania publicznego”, ale to pojęcie niezbyt przystaje do polskiej rzeczywistości do czasu zaimplementowania przepisów UE (MIFID I). Wiele na sumieniu mają tu ówczesne władze, które ociągały się z implementacją tych przepisów, co stworzyło pole do nadużyć.

W latach 2004-2008 złotówka z 4 zł umocniła się do 2 zł za dolara; banki miały świadomość, że sytuacja nie potrwa długo, więc kiedy dolar, EUR i frank były tanie, rozpoczęły masowo zamieniać swoje aktywa złotowe na walutowe. Wymyśliły najpierw kredyty indeksowane do walut obcych, które miały być tanie i łatwo dostępne. Udzielanie kredytów znacząco tańszych od ceny rynkowej nie mogło być prawdziwe z założenia, bo oznaczałoby to działanie na szkodę samych banków i ich akcjonariuszy. Wszczepienie instrumentu pochodnego (opcji) do umowy o kredyt kreowało jednocześnie franki, które klienci zobowiązani byli spłacać. Powstała nierównowaga, w której całe ryzyko ponosili kredytobiorcy. Ściągając coraz większe raty, banki tłumaczyły, że wymaga tego procedura zamykania pozycji walutowych, ale wiadomo, że to bujda; niepotrzebne były żadne franki, bo banki same je wytwarzały! Zainteresowanych szczegółami odsyłam do publikacji na stronach Wyborcza.plRp.pl i BankoweBezprawie.pl.

W wielu krajach patologia w sektorze bankowym została dawno wyeliminowana, a banki poniosły wysokie kary. W Polsce jedynie UOKiK zobowiązał banki do poinformowania klientów, że niedozwolone postanowienia umowne są bezskuteczne, a bezskuteczność ta powstaje z mocy prawa i nie jest konieczne stwierdzenie jej na drodze sądowej. Wydawałoby się, że skutek wydanych decyzji winien być oczywisty, jednak tak nie jest do dziś. Sprawy wnoszone przez podmioty ograne przez banki ciągną się w sądach latami.

Podobnie wygląda sprawa opcji oferowanych/wciskanych przedsiębiorcom jako zabezpieczenia przed aprecjacją złotówki. Należy pamiętać, że trend odwrotny, czyli deprecjację złotówki wywołał kryzys finansowy, ale również banki. Z wszczepieniem opcji do kredytów bankom poszło łatwo, ale w przypadku przedsiębiorców taki manewr nie wchodził w grę. Zamiast tłumaczyć zawiłości finansowe, znaleziono skuteczny sposób – zaoferowano forwardy zabezpieczające zawierające opcje call. Banki wiedziały, że opcja call wystawiona przez firmę, nie jest instrumentem zabezpieczającym, więc dodały opcję put (prawo do sprzedaży waluty przez klienta po ustalonej cenie), która taką funkcję pełnić może. Tworzyły więc hybrydy do wygrywania, które wbrew naturze nazywano forwardami. Forwardy to proste instrumenty ekwiwalentne, czyli bezpieczne – można stracić lub zyskać tyle, ile zmieni się kurs waluty. Skrzętnie pominięto informację o korzyściach banku zwielokrotnionych dźwignią finansową.

Instrumenty te oferowano najpierw eksporterom, później każdemu, kogo udało się namówić. Dzięki pogłoskom o wygranych dalej poszło jak z płatka – grających przybywało i to na coraz większe kwoty. Jak pisze autor artykułu – „zaczęła się bonanza, napędzana prowizjami od sprzedaży”; w firmach rozdzwoniły się telefony od bankowych akwizytorów, oferujących nowy, pewny produkt, który zabezpieczy przed wahaniami kursów euro, dolara… a nawet pozwoli zarobić, i to bez ponoszenia kosztów. Ciekawe, że ogromny przyrost należności bankowych w walutach obcych kreowanych za pomocą instrumentów pochodnych, nie wzbudził zainteresowania ani nadzoru, ani audytorów; nikt też nie pytał, co tak naprawdę owe kontrakty zawierają i skąd w bankach tyle walut obcych.

Rozwój/rozkwit procederu następował jak typowy hazard – aby klienta zachęcić do gry, trzeba mu najpierw dać wygrać. Udzielone np. w 2006 roku kredyty indeksowane okazywały się początkowo korzystne dla klientów, ale banki wiedziały, że to co na początku utraciły, odrobią z nawiązką w ciągu następnych lat. Podobnie z opcjami – najpierw oferowano je na niewielkie kwoty, a kiedy banki miały już klientów, którzy „nieco wygrali”, zwiększono środki na reklamę i dystrybucję, płacąc sprzedawcom – maklerom wysokie prowizje. I ruszyła lawina ofert w postaci tanich kredytów oraz opcji walutowych, na których można było „zarobić z niczego”. Szczyt procederu przypadł na rok 2008, w którym to sam Deutsche Bank Polska zawarł spekulacyjnych transakcji na kwotę 24,3 mld złotych. A działo się to tuż przed załamaniem się kursów, kiedy to banki uciekały przed nadmiarem taniejących złotówek i zamieniały je na należności walutowe. Wytworzyć tyle walut obcych za pomocą opcji, bez jakiejkolwiek interwencji organów nadzorczych- to nie lada sztuka! Klienci zmuszeni byli płacić bankom ogromne kwoty w złotych, przeciw czemu nie było ucieczki. Klient widząc, w przypadku typowej gry rynkowej, że ponosi straty, wycofuje się z gry w dowolnym czasie. Jednak banki umowy skonstruowały tak, by klient nie wiedział, co robić, co w obrocie instrumentami finansowymi niedopuszczalne. Bank więc naliczał, klient zaś płacił i płakał. Pojawił się zarzut, że bank jako instytucja zaufania publicznego, nie powinien ogrywać swoich klientów, ale zarzut ten banki odparły, tłumacząc, że na tym nie zarabiały, bo musiały zawierać na rynku transakcje przeciwstawne. Po pierwsze – nie musiały, po drugie – jeśli tak robiły – to dawały zarobić swoim bankom powiązanym, które okazywały się być autorami tak skonstruowanych instrumentów. Przykładem jest tu Deutsche Bank AG London Branch, który instrumenty konstruował i zlecał placówce DB w Polsce ich dystrybucję, czyli znalezienie klientów do oskubania. DB Polska twierdzi do dziś, że na toksycznych opcjach zarabiał jedynie prowizję; pomija jednak fakt, że zarabiała jego placówka powiązana w Londynie, która w tym celu utworzyła nawet specjalny departament – FX Options Operarations, do spraw rynków wschodnich.

Proceder polegający na tworzeniu sald w walutach obcych za pomocą toksycznych instrumentów pochodnych okazał się być zorganizowaną akcją, w której banki mając przewagę informacyjną, postanowiły klientów ograć, więc powinny ponieść konsekwencje swoich decyzji. Ryzyko wiążące się z instrumentami pochodnymi nie było w Polsce powszechnie znane, o czym banki wiedziały i tę niewiedzę wykorzystały.

PROCEDER BANKÓW

Dziś wiadomo, że banki oferowały wówczas produkty niezgodne z zawartymi umowami i nieodpowiednie dla klientów, w których prawa i obowiązki kształtowały w sposób dalece nierównomierny i utajony. Znacząco ograniczały, wręcz wykluczały, potencjalne korzyści klientów, uchybiając jednocześnie wszelkim obowiązkom informacyjnym. Nie przekazywały danych, które pozwalałyby na obiektywną ocenę zawieranych transakcji i dostrzeżenie oczywistej nieekwiwalentności świadczeń i zagrożeń. Sam proces wyboru (typowania klientów) podmiotów nie był przypadkowy, dlatego największe straty poniosły przedsiębiorstwa prowadzące znaczącą działalność eksportową.

Banki, prowadzące wówczas działalność na podstawie art. 70.2 ustawy o obrocie instrumentami finansowymi uznały najpewniej, że reżim prawny obowiązujący firmy inwestycyjne ich nie dotyczy. Korzystały więc z nieograniczonej swobody i czerpały nieuprawnione zyski ze szkodą dla przedsiębiorców i osób fizycznych. Skala działalności banków w zakresie obrotu spekulacyjnymi instrumentami finansowymi była wówczas ogromna. Nie była to sytuacja normalna, więc powinna była zwrócić uwagę audytorów oraz instytucji nadzorczych. Problem stał się oczywisty dopiero po latach dociekań i analiz z udziałem najlepszych ekspertów/analityków finansowych w kraju oraz decyzjach TSUE i Sądu Najwyższego. SN rozstrzygnął bowiem, iż banki prowadzące obrót instrumentami finansowymi podlegają tym samym przepisom prawa, co wszyscy inni, prowadzący działalność w oparciu o zezwolenie KNF. W obliczu tak opacznie rozumianego prawa i ogromnych dysproporcji w zakresie informacji, wiedzy i doświadczenia w kontakcie z bankami, każdy klient mógł tylko stracić.

Wykonywanie działalności bankowej jest prawnie reglamentowane, bo zachodzi w niej trudna do uchwycenia asymetria informacyjna, w tym brak możliwości nadzoru działań banku od strony klienta. Stąd liczne przepisy o charakterze gwarancyjnym i ochronnym i nadzorczym. Dyrektywy europejskie w sprawie instrumentów finansowych implementowano w Polsce dopiero w 2009 roku, więc banki mogły działać poza reżimem prawnym właściwym dla typowych firm inwestycyjnych tj. biur maklerskich. Obowiązek banku udzielenia klientowi pełnych i czytelnych informacji na temat oferowanych „produktów” wynika też z zasady uczciwości i lojalności przedkontraktowej, która stawia wobec banku, jako instytucji o szczególnym zaufaniu, o wiele wyższe wymagania niż wobec przedsiębiorców.

Banki, mając nad klientem przewagę merytoryczną, mogą go z łatwością ograć, dlatego w swojej działalności winny kierować się przepisami prawa, uchwałami samorządu bankowego oraz dobrymi zwyczajami kupieckimi, z uwzględnieniem zasad: profesjonalizmu, rzetelności, rzeczowości, staranności i najlepszej wiedzy. W stosunkach z klientami winny postępować z uwzględnieniem szczególnego zaufania oraz wysokich wymagań co do rzetelności, traktując wszystkich klientów z należytą starannością. Banki powinny działać zgodnie z zawartymi umowami, w granicach dobrze pojętego interesu własnego i z uwzględnieniem interesu klientów. Powinny informować klienta o rodzajach i warunkach świadczonych usług, ze wskazaniem korzyści, ale też związanych z daną usługą ryzykach.

W 2008 roku obrót instrumentami spekulacyjnymi wzrósł na niespotykaną wcześniej skalę, lecz przyczyn tego wzrostu nikt nie badał. Nie analizowano źródeł pochodzenia majątku banków, wykreowanego za pomocą spekulacyjnych instrumentów pochodnych (opcji) wszczepianych do umów kredytowych indeksowanych i do forwardów strukturyzowanych, mających rzekomo zabezpieczać aktywa klientów przed utratą ich wartości, a głosy ostrzegające przed nadużyciami były nieliczne. Nie badano, kto był/mógł być faktycznym beneficjentem owych toksycznych instrumentów, niebędących przedmiotem publicznego obrotu. Polskie banki utrzymują, że nimi nie były, bo zgodnie z obowiązującym prawem być nie mogły (sic), więc zarabiały na tym podmioty z nimi powiązane. Mimo licznych informacji światowych o naruszeniach prawa KNF nie podjął w owym czasie czynności, które wykazałyby, że banki prowadziły działalność z naruszeniem prawa także w Polsce. Interesujące, że wyniki rewizji finansowych w postaci opinii i raportów sporządzanych przez biegłych rewidentów, mających znaczenie dla oceny prawidłowości funkcjonowania banków i podejmowania dalszych czynności nadzorczych, także nie wskazywały na nieprawidłowości. Z tego wynika wniosek, że tak naprawdę nikt zawartych wówczas umów nie analizował i nie rozumiał, co w rzeczywistości one zawierają.

KONSEKWENCJE I WNIOSKI

Nie może być bowiem tak, że bank – podmiot zaufania publicznego, poddawany corocznej rewizji finansowej, prowadzi działalność porównywalną do kasyna, a żadna z instytucji nadzorującej jego działalność, w tym biegli rewidenci, nie zgłasza zastrzeżeń. Banki prowadziły nieuczciwą działalność spekulacyjną na szeroką skalę w całym świecie, ale tylko w Polsce nie spotkała się ona z zastrzeżeniami. Klienci banków mieli prawo oczekiwać, że powołana w 2006 roku KNF sprawując nadzór nad rynkiem finansowym i bankami, będzie czuwać nad bezpieczeństwem i przejrzystością, ochroni interesy uczestników tego rynku, zwiększając tym samym zaufanie i zainteresowanie potencjalnych klientów.

Aktualnie obowiązujące przepisy dotyczące obrotu instrumentami finansowymi zostały zaostrzone nowymi rozporządzeniami i dyrektywami UE , ale już w 2005 roku, z chwilą wejścia w życie ustawy o obrocie instrumentami finansowymi, przepisy krajowe wystarczająco chroniły klientów przed nadużyciami banków. Doszło jednak do daleko idących nieprawidłowości, których konsekwencje finansowe wielu klientów banków ponosi do dziś, nie znajdując pomocy a często nawet zrozumienia u wielu instytucji, których obowiązkiem zdawałoby się w takiej sytuacji ową pomoc zapewnić. Pozostaje więc zmaganie się z sądami, przed którymi rozstrzygnięcia są odległe i niepewne, mimo iż przepisy prawa i fakty związane z tym procederem są dość jednoznaczne.

Warto podkreślić, że dopiero wyroki TSUE wykazały, że banki stosowały abuzywne klauzule i odwróciły niekorzystny trend orzeczeń polskich sądów w sprawach przeciwko bankom. Orzeczenia te, choć dotyczą głównie konsumentów, nie wykluczają obrony praw przedsiębiorców, wobec których nadużycia banków były często dalej idące.

Autorstwo: Ireneusz Łazarski
Źródło: Trybuna.info

 

Przereklamowane elektryki


Auta z napędem elektrycznym są wciskane przez kolejne rządy szeroko rozumianego Zachodu jako pewna przyszłość i jedyna alternatywa dla transportu osobistego. Tymczasem rzeczywistość wskazuje, że są przereklamowane. I to z wielu powodów: od ekopropagandy wmawiającej, że ich użytkowanie jest bardziej „przyjazne klimatowi”, poprzez ich większą wygodę, na kwestiach bezpieczeństwa kończąc.

Nie uważam, by auto elektryczne było złe. To jak z chlebem. Można kupić zwykły chleb biały, biały lepszej jakości, ciemny albo chleb rzemieślniczy pieczony jednorazowo z okazji100-ej rocznicy jakiegoś wydarzenia, którego cena będzie 20-krotnie większa od normalnego. Podobnie i z samochodem. Są osoby, które będą chciały takowy kupić zamiast spalinowego i go użytkować. I to jest całkowicie w porządku. Problem polega na tym, że rządy państw Zachodu wciskają ludziom nie tylko propagandę na temat tego, jak świetne są elektryki w stosunku do aut spalinowych, ale też próbują zlikwidować te tradycyjne. Pretekstów jest wiele, choć w propagandzie wyróżnia się jeden – rzekoma przyjazność dla klimatu.

PSEUDOEKOLOGICZNOŚĆ ELEKTRYKA

„Aby osiągnąć neutralność klimatyczną do 2050 r., UE ogranicza emisje z samochodów, ponieważ transport drogowy odpowiada za jedną piątą emisji CO2 w UE. W czerwcu 2022 r. Parlament Europejski poparł propozycję Komisji Europejskiej dotyczącą zerowej emisji z nowych samochodów osobowych i dostawczych do 2035 roku. Pośrednie cele redukcji emisji na rok 2030 wynosiłyby 55 proc. dla samochodów osobowych i 50 proc. dla dostawczych” – czytamy na stronie Parlamentu Europejskiego.

Od 2035 roku w Unii Europejskiej ma zacząć obowiązywać zakaz sprzedaży nowych samochodów z silnikami spalinowymi. „Od 2035 r. wszystkie nowe samochody, które pojawią się na rynku, powinny być zeroemisyjne – nie mogą emitować CO2. Ma to zapewnić, że do 2050 r. sektor transportu stanie się neutralny pod względem emisji dwutlenku węgla. […] Całkowite koszty posiadania [auta spalinowego] – koszt paliwa, konserwacji, zakupu i ubezpieczenia – mogą wzrosnąć” – przyznano na stronie PE.

Tak więc mamy sytuację, w której pod pretekstem ekologii już teraz zapowiada się podniesienie wszystkich kosztów właścicielom aut ze spalinowym silnikiem. Wszystko dla ratowania planety. Abstrahując od tego, czy faktycznie chodzi tu o planetę i jej dobro, warto zadać pytanie, czy rzeczywiście auta elektryczne i postulowane przez eurokratów zmiany są „eko”.

Już kilka lat temu analitycy z Berylls Strategy Advisors zwrócili uwagę, że produkcja akumulatorów litowo-jonowych używanych w „elektrykach” to istna masakra dla środowiska. „W zależności od tego, gdzie wytwarzane są samochody elektryczne, energia potrzebna do wyprodukowania ich akumulatorów powoduje wysoki ślad węglowy. W Niemczech przeciętny samochód elektryczny musiałby pozostawać w eksploatacji przez co najmniej 10 lat, by zrównoważyć emisję konkurencyjnego samochodu z silnikiem spalinowym” – podkreślają eksperci.

Tymczasem jakość baterii w „elektrykach” wyraźnie spada już po 8 latach. Na kanale Hoovies Garage amerykański youtuber sprawdził stan baterii 8-letniego auta. Zakupił do tego Teslę z 2013 roku. Auto miało przejechane 156 tys. km. Jak się okazało, pełne naładowanie pozwoliło przejechać zaledwie 79 km. Naprawa lub wymiana baterii wyceniona została na około 20 tys. USD. Bardziej opłaca się zakupić nowy akumulator, a to oznacza masakrę dla środowiska.

(NIE)BEZPIECZEŃSTWO

Kolejna kwestia, która pojawiła się dopiero po częściowym upowszechnieniu samochodów elektrycznych, to kwestia bezpieczeństwa. A raczej jego braku. Chodzi o pożary, które co prawda nie są szczególnie częste, ale jednak się zdarzają. Powodem jest akumulator, do którego dostęp jest bardzo utrudniony. Gaszenie płonącego „elektryka” trwa kilka godzin, nawet 10.

Zdarzało się, że „elektryki” stawały w ogniu z powodu samozapłonu. Gdy temperatura jest bardzo wysoka lub bardzo niska albo podczas ładowania – z powodu przeładowania akumulatora lub w związku z wadami stacji ładowania – gdy dojdzie do jakiegoś spięcia. Gdy auto stanie w płomieniach, jedyne co pozostaje właścicielowi po kilkugodzinnym gaszeniu, to zezłomowanie go.

Sprawa stała się na tyle problematyczna, że jeden z armatorów już wprowadził zakaz transportu aut elektrycznych na pokładach swoich statków. Chodzi o norweskiego przewoźnika wodnego Havila Kystruten. Firma stwierdziła, że ryzyko transportu takich aut jest zbyt duże, właśnie w kontekście ewentualnego pożaru.

Oczywiście przewoźnik posiada u siebie zabezpieczenia przeciwpożarowe. Ale są one niewystarczające do ugaszenia płonącego samochodu z napędem elektrycznym. Armator zwrócił uwagę, że pożar takiego auta wymagałby pomocy z zewnątrz, która nie zawsze jest możliwa. A to z kolei wywołuje ryzyko zatonięcia okrętu, zagraża całemu ładunkowi i życiu załogi.

Nie wiadomo, czy kolejni armatorzy nie zdecydują się na taki krok. Były już trzy pożary statków, które przewoziły samochody elektryczne lub komponenty do nich. Ostatnim był ubiegłoroczny pożar „Felicity Ace”, który przewoził kilka tysięcy aut, między innymi elektryczne. Doszło do pożaru, którego nie udało się ugasić. Statek zatonął w pobliżu Azorów.

Poza prywatnymi przewoźnikami pojawiają się już konkretne plany zakazu sprzedaży aut elektrycznych ze strony władz. Pierwszym takim miejscem jest amerykański stan Wyoming.

NIEOPŁACALNOŚĆ I BRAK INFRASTRUKTURY

Być może w jakimś stopniu wynikało to z żartu, ale w Senacie stanu Wyoming złożono projekt rezolucji zakazujący sprzedaży aut elektrycznych do 2035 roku. Jest to też zapewne pierwszy przypadek, gdy rząd chce zakazać sprzedaży aut elektrycznych, a nie spalinowych.

N stronie Senatu Wyoming znajduje się projekt wspólnej rezolucji oznaczony jako SJ0004 o nazwie „Wycofanie sprzedaży nowych pojazdów elektrycznych do 2035 roku”. O celu rezolucji wszystko mówi jego nazwa. Wcześniej zaś ma nastąpić „zachęcanie” ludzi do porzucenia aut elektrycznych. Przedstawiono przy tym solidną argumentację.

Autorzy rezolucji wskazali na fakt, że „produkcja ropy i gazu od dawna jest jedną z dumnych i cenionych gałęzi przemysłu Wyoming”. Zwrócono też uwagę na to, że przemysł naftowy oraz gazowy zapewnia w tym stanie wiele miejsc pracy, zaś podatki pobierane od niego stanowią istotną część dochodów dla budżetu władz stanowych.

„Rozległe odcinki autostrad Wyoming w połączeniu z brakiem infrastruktury do ładowania pojazdów elektrycznych sprawiają, że powszechne korzystanie z pojazdów elektrycznych jest dla stanu niepraktyczne” – zaznaczono w rezolucji.

Kolejnym argumentem wystawionym przeciwko elektrykom jest kwestia surowców używanych do ich produkcji. Jak podkreślono, minerały ziem rzadkich mają „ograniczone dostawy”, a łańcuchy logistyczne są „narażone na zakłócenia”. „Elektryków” nie można również zutylizować bezpiecznie dla środowiska. Również istotnym jest fakt, że rozbudowa infrastruktury niezbędnej do ładowania aut będzie wiązała się z ogromnymi kosztami.

Nieopłacalne może być również samo użytkowanie auta. Nie tak dawno, chociażby w Polsce, znacząco podniesiono ceny ładowania samochodu elektrycznego z powodu wzrostu cen energii. Oczywiście wciąż są to koszty niższe niż jazda samochodem spalinowym. Jednak nie wiadomo, jak ceny zmienią się w przyszłości.

Należy także podkreślić, że kwestia opłacalności tankowania auta tradycyjnego została sztucznie zaniżona przez zachodnie rządy. Gdyby nie działania i propaganda wymierzona w posiadaczy aut spalinowych, różnica w cenie między kosztem ładowania baterii a tankowaniem byłaby znacznie mniejsza. Wystarczy wspomnieć chociażby problem zawyżania cen paliw w Polsce przez Orlen.

Nieprzyjazna dla kierowców atmosfera gęstnieje. Co chyba najważniejsze, auta elektryczne właściwie trzeba kupić nowe, ponieważ czas ich użytkowania (zwłaszcza starszych generacji) jest krótki. A to sprawia, że przejście wyłącznie na elektryki pozbawi zwykłych, nie zarabiających bardzo dobrze ludzi, możliwości posiadania i użytkowania własnego samochodu.

Autorstwo: Dominik Cwikła
Źródło: NCzas.com

 

Sanepid sprawdził szpitalne jedzenie


Szpitale nadal dietą często nadal nie rozpieszczają pacjentów – wynika z kontroli przeprowadzonych w 2022 roku przez organy Państwowej Inspekcji Sanitarnej. I choć wydawałoby się, że posiłki w szpitalu powinny być zdrowe, czyli skrojone pod konkretne zdrowotne potrzeby pacjentów, często są: mało urozmaicone, za słone, za słodkie, za tłuste i bez dbałości o to, jakie mają alergeny. Oczywiście nie we wszystkich placówkach.

Lista uchybień jest długa, przy czym trzeba jednak pamiętać, że szpital szpitalowi nierówny, a Sanepid badał tylko wybrane placówki, a nie wszystkie. Próba jest jednak liczna: na zarejestrowanych 1028 szpitalnych bloków żywieniowych skontrolowano ogółem 740, w tym 460 takich, w których dostarczycielem posiłków była firma cateringowa. Kontrole miały różny charakter; np. niewielką część szpitalnych posiłków zbadano w laboratorium.

Na podstawie oceny żywienia w zakresie diety podstawowej w szpitalach, w których działa szpitalna kuchnia przygotowująca posiłki, stwierdzono nieprawidłowości w 102 jadłospisach (na 414 jadłospisów), w 62 zestawieniach dekadowych (na 173 zestawień zestawienia dekadowe obejmują jadłospis na 10 dni) oraz w 47 próbach posiłków zbadanych laboratoryjnie (na 58 pobranych). Natomiast w 262 próbkach posiłków dostarczanych do szpitala w formie cateringu stwierdzono nieprawidłowości w 60 jadłospisach, 24 zestawieniach dekadowych i 12 próbkach zbadanych laboratoryjnie.

W kontekście szpitalnej diety warto pamiętać, że tych placówek często trafiają niedożywieni pacjenci. W przypadku bardzo ciężkich schorzeń niedożywienie znacząco pogarsza rokowanie. Onkolodzy na przykład mogą nie podjąć optymalnego w danym przypadku leczenia do czasu poprawy ogólnego stanu pacjenta; w przeciwnym razie można spodziewać się znaczących powikłań. Problem jest ogromny; w zależności od rodzaju nowotworu niedożywienie dotyczyć może od 40 do 80 proc. pacjentów onkologicznych. Przy czym niedożywiony pacjent nie oznacza wyłącznie osoby wychudzonej — bardzo często niedożywienie jest skutkiem choroby otyłościowej i nadwagi.

Jak podano w raporcie Głównego Inspektora Sanitarnego, który opublikowano na początku sierpnia tego roku pt. „Stan sanitarny kraju w 2022 roku”, do najczęściej powtarzających się uchybień w zakresie żywienia pacjentów należały nieprawidłowo skomponowane jadłospisy, w tym:

– nieprecyzyjne informacje na temat alergenów, zaplanowanych potraw oraz ich gramatury,

– mała różnorodność potraw i napojów, powtarzalność dań w dekadzie (jadłospis na 10 dni- przyp. red.), mało urozmaicone śniadania i kolacje, w większości bez dodatku warzyw/owoców,

– niska wartość energetyczna posiłków w stosunku do zapotrzebowania dziennego dla pacjentów,

– brak w posiłkach głównych (śniadaniu, obiedzie lub kolacji) pełnowartościowego białka, tj. zwierzęcego lub białka roślin strączkowych,

– mała podaż warzyw oraz owoców w dziennej racji pokarmowej,

– zbyt niska podaż produktów zbożowych pełnoziarnistych, kasz i produktów z pełnego przemiału mąki,

– brak lub podawanie zbyt małej ilości mleka i przetworów mlecznych,

– brak lub podawanie zbyt małej ilości ryb i/lub przetworów rybnych,

– nieuwzględnienie w diecie tłuszczów roślinnych bogatych w kwasy jedno – i wielonasycone,

– podawanie zbyt dużej ilości potraw smażonych (brak zróżnicowania technik przygotowywania potraw w dekadzie), a także słodkich dań i dodatków (dżemu, kremu czekoladowego i miodu),

– duży udział produktów wysoko przetworzonych (konserw, pasztetów, mortadeli, mielonki), stosowania koncentratów zup w proszku,

– obecność w posiłkach (ocena ilościowa) ponadnormatywnej ilości soli lub tłuszczów.

Z kolei, jeśli chodzi o wymagania higieniczno-sanitarne, które powinny być spełnione w miejscu przygotowania posiłków w szpitalu do najczęstszych uchybień zaliczono:

– niewłaściwy stan sanitarno-techniczny pomieszczeń bloku żywienia,

– niewłaściwy stan sanitarno-techniczny wyposażenia oraz urządzeń,

– brak dokumentacji lub zapisów w dokumentacji kontroli wewnętrznej: GHP, GMP i HACCP, jak również niedostosowanie tej dokumentacji do stanu faktycznego, nieprzestrzeganie zapisów instrukcji GHP/ GMP (np. brak lub nieprawidłowe zabezpieczenie obiektu przed szkodnikami, brak terminowego przeglądu i konserwacji maszyn, brak prawidłowego monitoringu ustalonego punktu kontroli, brak aktualnego wyniku badania wody przeznaczonej do spożycia),

– przechowywanie i stosowanie przeterminowanych środków spożywczych do przygotowania posiłków,

– nieprawidłowe przechowywanie artykułów spożywczych, m.in: brak segregacji produktów w urządzeniach chłodniczych (np.: w opakowaniach nieprzeznaczonych do kontaktu z żywnością lub wtórnie wykorzystywanych opakowaniach jednorazowych, przechowywanie gotowych półproduktów z surowcami), niezachowanie łańcucha chłodniczego,

– niewłaściwe zagospodarowanie odpadów.

Organy Państwowej Inspekcji Sanitarnej, jak przekazano w raporcie, w przypadku  stwierdzenia nieprawidłowości dotyczących warunków sanitarno-higienicznych w obiektach, w których przygotowywano i wydawano posiłki nakładały mandaty karne, wydawały zalecenia pokontrolne lub decyzje administracyjne obligujące do ich poprawy. Ustalano też terminy usunięcia uchybień.

Natomiast, jeśli wykryto nieprawidłowości dotyczące żywienia pacjentów, dyrektorzy szpitali otrzymywali pisma z uwagami dotyczącymi stosowania zasad racjonalnego żywienia. Organy Państwowej Inspekcji Sanitarnej przekazywały także dyrektorom szpitali, Narodowego Funduszu Zdrowia oraz przedsiębiorcom odpowiedzialnym za stwierdzone nieprawidłowości uwagi dotyczące stosowania zasad racjonalnego żywienia pacjentów oraz zobowiązywały do poprawy jakości posiłków, zwracając uwagę na dbałość zarówno o bezpieczeństwo produkowanych posiłków, jak i prawidłowe żywienie, które powinno być dostosowane do stanu zdrowia pacjenta oraz wspomagać leczenie i rekonwalescencję.

W 2022 r. w rejestrach Państwowej Inspekcji Sanitarnej znajdowało się 1028 bloków żywienia w szpitalach, z których ponad połowa, czyli 696, działała w systemie cateringowym w oparciu o posiłki dostarczane przez firmy zewnętrzne. Organy Państwowej Inspekcji Sanitarnej w 2022 roku skontrolowały ogółem 740 bloków żywienia w szpitalach, w tym 460 bloków w szpitalach korzystających z usług firm cateringowych.

Organy Państwowej Inspekcji Sanitarnej nałożyły 22 grzywny na kwotę 5150 zł, w tym 13 mandatów na kwotę 3750 zł w szpitalach prowadzących żywienie w systemie cateringowym. Wydały ogółem 202 decyzje administracyjne, w tym 79 w szpitalach prowadzących żywienie w systemie cateringowym.

Źródła: „Serwis Zdrowie”, PAP-Mediaroom.pl

 

Dymisja doktora Śmierć


Fascynujące, że minister zdrowia Adam Niedzielski, którego decyzje doprowadziły do tego, że w Polsce zmarło nadmiarowo 230 tys. osób – najwięcej w Europie i na świecie wśród rozwiniętych krajów – stracił stanowisko za wpis w internecie. Ujawnił on w tym wpisie, że lekarz, który krytykował go w TVN, przepisuje sobie lekarstwa psychotropowe i przeciwbólowe.

Użycie wiedzy z systemu wypisania recept, aby zastraszyć krytyków, jest haniebne i jest przestępstwem. Wciąż jednak szokuje, że to właśnie jest powód dymisji. Niedzielski bowiem nie tylko wykończył prawie ćwierć miliona Polaków idiotycznymi decyzjami (między innymi odcinając nas od dostępu do służby zdrowia), ale też doprowadził do tego, że w większości chorób przewlekłych pacjenci nie mają leków (cukrzyca, zakrzepica, choroby onkologiczne itd.). Dlaczego facet bez charyzmy i zaplecza politycznego mógł wyczyniać takie rzeczy?

BUFON MORAWIECKIEGO

19 listopada Niedzielski skończy 50 lat. Nie jest lekarzem (minister zdrowia nie musi nim być), ale doktorem ekonomii po prestiżowej Szkole Głównej Handlowej. Praktycznie całe życie był urzędnikiem. Lekarze nazywają go „dr Excel”, czyli „dr Arkusz Kalkulacyjny”, a także (rozmawiałem na jego temat z kilkoma różnymi lekarzami, którzy mieli z nim kontakt służbowy) nazywają go bufonem. Ma wiedzę o wrażliwych dla PiS sprawach. A jednocześnie jest naprawdę wyjątkowym skur… Człowiek, który wie o tym, że przez jego decyzje zmarło 230 tys. osób i nie widać po nim wyrzutów sumienia czy chęci rezygnacji z kariery politycznej, musi mieć specyficzną konstrukcję psychiczną.

Zanim został ministrem zdrowia, był urzędnikiem w ZUS i Ministerstwie Finansów, do którego ściągnął go Morawiecki. Ta praca dla ZUS-u sprawiła, że Niedzielski stał się bohaterem dowcipów o zabarwieniu „czarnego humoru”, nawiązujących do tego, że pełni funkcję ministra zdrowia, będąc na „etacie niejawnym w ZUS”. Krótko mówiąc: wykańcza starszych Polaków (to oni umierali przede wszystkim z powodu braku dostępu do lekarza), aby ratować płynność w ZUS.

W Polsce nadmiarowo zmarło ok. 6 tys. osób na 1 milion. Nadmiarowo, czyli takie były zgony w porównaniu do lat wcześniejszych. Dla porównania: w Niemczech takich nadmiarowych zgonów było trzy razy mniej – 2 tys. na 1 milion, a w Szwecji, która praktycznie nic nie zrobiła, aby „walczyć z koronawirusem” – 700 nadmiarowych zgonów na milion. To jest właśnie dowód na słuszność słynnej lekarskiej zasady, aby „po pierwsze nie szkodzić”. „Najwyższy Czas!” jako jedyny ogólnopolski magazyn społeczno-polityczny od samego początku szaleństwa koronawirusa w 2020 r. przekonywał, żeby najlepiej nie robić nic, skoro nie wiadomo, co pomaga. Ostrzegaliśmy na tych łamach (również ja osobiście), że zamknięcie gospodarki i odcięcie ludzi od służby zdrowia, a także gwałtowne ich zubożenie, może doprowadzić do tragedii. Stało się dokładnie tak, jak przestrzegaliśmy, że może się stać. Klasa polityczna przeszła na tym do porządku dziennego. Opozycja niespecjalnie pali się do rozliczania PiS w tej sprawie, bo w znacznym odsetku popierała zamordystyczne działania PiS.

„Straty są duże i cały czas szukamy przyczyn. To dotyczy całego naszego regionu, Zachód stracił znacznie mniej ludzi. Najwięcej wyjaśnia w tej sferze kultura dbania o własne zdrowie. Widać np. związek między niską śmiertelnością a szczepieniem przeciwko grypie. Nie chodzi o to, że te szczepionki chronią przeciwko COVID-19, ale one są sygnałem troski o własne zdrowie. Jeśli fala epidemii trafia w społeczeństwo schorowane, zaniedbane, to śmiertelne żniwo będzie większe. Wyciągamy wnioski. Nasza profilaktyka przez ostatnie lata była zaniedbana i epidemia ujawniła katastrofalne skutki. Stąd dziś taki nacisk na program profilaktyki 40+, czyli darmowych badań dla osób, które przekroczyły 40 lat” – tak komentował nadmiarowe zgony Niedzielski. Czyli klasyczne „Polacy, nic się nie stało”.

Prawda jest znacznie bardziej bolesna. Polacy są biedniejsi niż ludzie na Zachodzie. Gdy władza odcięła ich od publicznej służby zdrowia, to umierali, bo nie stać ich było na prywatne usługi. Były też rzeczy straszne, których na Zachodzie nie było. Karetki nie przyjeżdżały do wezwań ludzi. Umierali więc ci, którzy mogliby przeżyć, gdyby udzielono im pomocy. Doszło też do zawieszenia badań profilaktycznych. Nie tylko w sprawach onkologicznych (tutaj śmiertelność będzie większa przez lata), ale także w profilaktyce chorób serca, nadciśnienia itp.

NIEZMIERZONY POZIOM BRAKU KOMPETENCJI

Niedzielski jest dowodem, że rządzą nami dyletanci. Sposób, w jaki PiS próbował radzić sobie z epidemią koronawirusa, przypominał mi to, w jaki sposób walczyli z katastrofą w Czarnobylu komuniści sowieccy. Mieszanina braku kompetencji, terroru i korupcji jest zabójcza. Niedzielski powinien stracić stanowisko już po kilku miesiącach. Nikt jednak nie analizował krytycznie tego, co robił. Rząd PiS skoncentrował się na wprowadzaniu bezprawnych lockdownów (zamknięć gospodarki), bo dawało to okazję do kradzieży w „majestacie prawa”. O ile pierwsze zamknięcie gospodarki wiosną 2020 r. zostało wprowadzone ze strachu i braku wiedzy (nie mamy pojęcia, co robić, zrobimy więc tak, jak działają inne państwa), to kolejne lockdowny miały na celu stworzenie okazji do wypłacania krewnym i znajomym pieniędzy z rozmaitych tarcz.

Czy Niedzielski dostanie miejsce na listach PiS? Trudno powiedzieć. Jest antypatyczny i raczej odstrasza wyborców, niż ich przyciąga. Ale ma ogromną wiedzę o nieprawidłowościach, a pewnie i o przestępstwach popełnianych przez władzę PiS. W interesie rządzącej nami mafii jest to, aby milczał. Z drugiej zaś strony liczba biorących miejsc do Sejmu na rządowych listach drastycznie spada. Więc jego nominacja na jakiekolwiek miejsce z szansą na mandat spowoduje niezadowolenie.

Obstawiam, że Niedzielski dostanie miejsce, w którym będzie miał jakieś szanse na mandat – na tyle duże, żeby milczał przynajmniej do końca wyborów.

Autorstwo: Jan Pinski
Źródło: NCzas.com

 

Banki zapłacą kary, jeśli nie zapewnią dostępu do gotówki


Brytyjski rząd potwierdził, że banki będą musiały zapewnić ludziom dostęp do gotówki w promieniu trzech mil, w przeciwnym razie zapłacą kary za niespełnienie minimalnego poziomu usług.

Popularne banki w Wielkiej Brytanii będą musiały zapewnić klientom dostęp do gotówki w promieniu trzech mil od ich społeczności lokalnej, a te, które nie spełnią tego minimalnego poziomu usług, zostaną ukarane grzywną.

Po zamknięciu tysięcy lokalnych oddziałów banków w ostatnich latach i przejściu na cyfrowe metody płatności, rząd zwrócił się do banków z apelem o pomoc dla bezbronnych osób i starszych klientów przez utrzymanie obecnego poziomu dostępu do gotówki w całej Wielkiej Brytanii.

Ministrowie stwierdzili, że „zdecydowana większość” ludzi jest w stanie wypłacić pieniądze z banku, bankomatu lub sklepu oferującego taką usługę w promieniu jednej mili, jeśli mieszkają w miastach, i trzech mil, jeśli mieszkają w obszarach wiejskich. Rząd potwierdził, że Urząd Nadzoru Finansowego (Financial Conduct Authority – FCA) upewni się, że banki „przestrzegają tych standardów – i będzie miał prawo do nałożenia na nie kar, jeśli tego nie zrobią”.

W czwartek były lider UKIP, Nigel Farage udał się powolnym krokiem w obecności kamer na Downing Street, aby złożyć petycję, w której wezwał rząd do rozprawienia się z firmami, które od czasu kryzysu związanego z pandemią coraz częściej wprowadzają zasady dotyczące korzystania wyłącznie z kart i odmawiają przyjmowania od ludzi gotówki. Jest to najnowsza kampania Nigela Farage’a przeciwko bankom i firmom płatniczym, po tym jak prywatny bank – Coutts zagroził zamknięciem kont byłego lidera UKIP w tym roku. Afera nasiliła się w lipcu, gdy okazało się, że częściowo powodem tej decyzji były poglądy polityczne Farage’a. Skandal doprowadził do rezygnacji Alison Rose z funkcji prezesa banku, NatWest Group. Doprowadziło to również do obalenia Petera Flavela ze stanowiska dyrektora naczelnego Coutts. Farage powiedział, że od tamtej pory bank zaoferował mu otwarcie kont.

Czwartkowe ogłoszenie rządu dotyczące dostępu do gotówki opiera się na ustawie o usługach i rynkach finansowych z 2000 roku (Financial Services and Markets Act 2000), która daje konsumentom prawo dostępu do gotówki i przekazuje FCA uprawnienia do egzekwowania tych zasad.

Andrew Griffiths ze Skarbu Państwa powiedział: „Ludzie nie powinni iść godzinami, aby wypłacić 10 funtów, żeby włożyć je następnie w jakąś kartkę urodzinową – ani też firmy nie powinny jeździć na duże odległości, aby zdeponować wpływy pieniężne. Są to środki, które przynoszą korzyści wszystkim korzystającym z gotówki, a szczególnie osobom mieszkającym na obszarach wiejskich, osobom starszym i niepełnosprawnym”.

Przewiduje się, że FCA rozpocznie konsultacje tej jesieni, co oznacza, że przepisy prawdopodobnie nie wejdą w życie przed latem 2024 r.

Źródło: PolishExpress.co.uk

 

W USA powrócą we wrześniu obostrzenia COVID-19


Informatorzy z TSA i Straży Granicznej zaalarmowali „InfoWars”, że administracja Bidena przygotowuje grunt pod pełne blokady przeciwko COVID-19, które rozpoczną się w połowie września od stopniowych ograniczeń, takich jak noszenie masek przez pracowników TSA.

Pierwszy informator, zweryfikowany i znany „InfoWarsowi” wysoki urzędnik TSA, skontaktował się z „InfoWarsem” i opisał spotkanie, jakie miał we wtorek, na którym menedżerom TSA powiedziano, że opracowywane są nowe zasady w memorandum, które ponownie w połowie września wdrożą maski, zaczynając od pracowników TSA i lotnisk.

Po wysłuchaniu kierownika z TSA, „InfoWars” skontaktował się z zaufanym pracownikiem Straży Granicznej, który jest również kierownikiem. Ten informator potwierdził, że te same wytyczne zostały przekazane Straży Granicznej.

Powiedziano im, że nie jest to kwestia „czy”, ale „kiedy” oficjalne statystyki COVID-19 powrócą [w mediach] i spodziewają się do połowy października powrotu do polityki noszenia masek, którą administracja Bidena zakończyła pod ogromną presją.

Obaj informatorzy zostali poinformowani, że to wdrożenie będzie połączone z histerią na temat nowego „wariantu” COVID-19, o którym serwis „MSN” poinformował w tym tygodniu. Dodatkowo informatorzy wskazali na to, że będzie promowany wariant kanadyjski o nazwie AB16.

W pierwszej fazie (wrzesień) będzie trzeba nosić maski na lotniskach, w październiku trzeba będzie nosić maski w samolotach, do grudnia powróci pełen protokół postępowania. Te informacje podał również turecki portal AA.com.tr.

Na podstawie: AA.com.tr.MSN.comFoxNews.com
Źródło zagraniczne: InfoWars.com
Źródło polskie: PrisonPlanet.pl

  Barwy narodowe Polski W dniu dzisiejszym obchodzimy patriotyczne święto — Dzień Flagi Rzeczypospolitej Polskiej. Skąd jednak wywodzą się b...