czwartek, 1 lutego 2024

 

Grzechy ciągle te same


Kiedy zaczęła się degrengolada polskiego sądownictwa, którą obecnie obserwujemy w całej straszliwej postaci, a która – jeśli nikt nie położy kresu temu burdelowi – doprowadzi do obezwładnienia całego państwa – jak to było w wieku XVIII? W wieku XVIII degrengolada polskiego sądownictwa była może nawet jeszcze większa niż dzisiaj – czemu znakomite świadectwo wystawia ksiądz Jędrzej Kitowicz w „Opisie obyczajów za panowania Augusta III”.

Czytamy tam m.in.: „W wigilię św. Tomasza już nie było żadnych perorów, na ceremonii przystępowali deputaci do przysięgi, którą od nich ziemstwo odbierało, jako sądził według Boga, sumienia i prawa i jako nie brał korrupcyi. Każdy deputat taką rotą przysięgał, ale nie każdy sumieniem spokojnym i głosem wyraźnym wymawiał te słowa. Byli tacy, których kaszel dusił, choć go przed przysięgą i po przysiędze nie cierpieli, usta im bladły i ręka położona na krucyfiksie trzęsła się jak w paroksyzmie febry. Ile kiedy na niektórych pacjenci przytomni wołali z boku: Bój się Boga, nie przysięgaj, otoś brał korrupcyją, oto te rumaki zaprzężone do karety, oto te bryki załadowane sprzętami, którycheś ze sobą nie przywiózł, wydają cię, żeś przedawał sprawiedliwość! – deputat jednak, choć struchlały na poły, kończył co prędzej przysięgę; a te skończywszy, co tchu siadał do powozu i uciekał z Lublina”.

Dzisiaj z racji rozdziału Kościoła od państwa i w ogóle – zamierającej wiary w życie wieczne – nikt od sędziów żadnych przysiąg nie wymaga, a gdyby nawet komuś przyszedł taki pomysł do głowy, to na nikim nie robiłoby to żadnego wrażenia. Jedna z przyczyn lekceważenia solennych przysiąg wywodzi się z komunizmu. Wtedy na przykład każdy żołnierz z poboru składał przysięgę między innymi na „sojusz z bratnią Armią Radziecką i innymi sojuszniczymi armiami” – ale nie sądzę, żeby ktokolwiek traktował to poważnie. Toteż kiedy 13 grudnia ub. roku vaginet Donalda Tuska składał na ręce prezydenta Dudy przysięgę, że „dobro ojczyzny” będzie dla każdego „najwyższym nakazem”, to wszyscy wiedzieli, że to tylko taki pic na wodę, bo prawdziwym programem vaginetu jest „j***ć PiS”, zaś „najwyższe nakazy” płyną z niemieckiej BND. Nawiasem mówiąc, pod pewnym względem za komuny było lepiej, bo jeśli taki jeden z drugim sędzia nie dostał z partii czy bezpieki rozkazu, by z delikwenta zrobił w majestacie prawa marmoladę, to na wszelki wypadek zachowywał się przyzwoicie, bo nigdy nie wiedział, czy stojący przed nim jegomość nie ma przypadkiem mocnych pleców w partii, czy bezpiece. Owszem, zdarzały się wyjątki, jak na przykład sędzia Andrzej Mogielnicki z Puław, który w stanie wojennym uniewinnił tamtejszych solidarnosciowców, postawionych przed sądem za sporządzenie karykatur Leonida Breżniewa. Ale to były wyjątki, podczas gdy regułą było nadawanie formy wyroków życzeniom partii, bezpieki czy przełożonych wojskowych. Na przykład sąd Marynarki Wojennej skazał na 10 lat więzienia panią Ewę Kubasiewicz za jedną ulotkę, z którą została złapana na terenie Szkoły Morskiej w Gdyni.

Po latach niezawiśli sędziowie przyznali się, że tak im kazał admirał Janczyszyn – ale nie przypominam sobie, by za takową psotę spotkała ich jakaś kara. Tymczasem na dobry porządek powinni dostać wilczy bilet, podobnie jak ten prezes Izby Pracy i Ubezpieczeń Społecznych Sądu Najwyższego, z którym totumfacki sezonowego marszałka Sejmu, pana Szymona Hołowni namawiał się na przyjęcie sprawy panów Kamińskiego i Wąsika i na wydanie pięknych wyroków. Oczywiście nic z tego nie będzie, bo podobno ów pan jest jakimści działaczem sędziowskiej partii politycznej „Iniuria”, czy może „Iustitia”, co w praktyce na jedno wychodzi. Toteż sympatyzujące z tą partią towarzycho, zdalnie kierowane przez Judenrat „Gazety Wyborczej”, usłużnie roztacza nad członkami tej organizacji nimb płomiennych szermierzy praworządności. Ostatnio zauważyłem, że gardłuje za nimi również pan prof. Andrzej Zoll.

A tak się akurat złożyło, że 30 grudnia zmarł prof. Wojciech Łączkowski, który w latach 1989-1997 był sędzią Trybunału Konstytucyjnego, podobnie jak pan prof. Zoll. W lipcu 1992 roku Trybunał rozpoznawał skargę, jaką obrońcy konfidentów złożyli na uchwałę lustracyjną Sejmu – że niby jest sprzeczna z konstytucją. Jak wiadomo, Trybunał uznał, że uchwała jest z konstytucją sprzeczna i ją uchylił. Votum separatum od tego orzeczenia złożył jedynie prof. Wojciech Łączkowski. Chodziło o to, że ustawa o Trybunale Konstytucyjnym pozwalała mu na badanie zgodności z konstytucją ustaw i innych aktów prawnych. Akt prawny ma to do siebie, że jest skierowany do bliżej nieokreślonej liczby adresatów, na ogół – wszystkich obywateli. Tymczasem uchwała lustracyjna Sejmu była poleceniem skierowanym do jednego człowieka – Ministra Spraw Wewnętrznych – żeby dostarczył Sejmowi pewnych informacji. Nie była zatem „aktem prawnym” w rozumieniu ustawy, w związku z czym Trybunał w ogóle nie powinien się nią zajmować. Takie właśnie stanowisko zajął pan prof. Wojciech Łączkowski – ale okazał się jedynym sprawiedliwym w Sodomie.

Ale na tym nie koniec, bo z jakichś powodów, których dzisiaj już nie pamiętam, Trybunał musiał dostać polecenie, żeby sprawę nielegalności uchwały lustracyjnej załatwił na poczekaniu. Najwyraźniej agenci chyba już przestępowali z nogi na nogę z niecierpliwości. Tak się złożyło, że uczestniczyłem w tej rozprawie w charakterze publiczności. O godzinie 14.30 rozprawa się zakończyła, a pan prof. Zoll poinformował, że ogłoszenie wyroku nastąpi o godzinie 16. I rzeczywiście – o godzinie 16 Trybunał wmaszerował na salę, zasiadł za stołem, a następnie pan prof. Zoll odczytał wyrok oraz… 30 stron maszynopisu uzasadnienia! Kiedy już po wszystkim wychodziłem stamtąd z panem mecenasem Bednarkiewiczem, który stawał na tej rozprawie w imieniu Sejmu, powiedział z goryczą, że gdyby ogłoszenie wyroku Trybunał odroczył choćby o jeden dzień, to te 30 stron uzasadnienia wyglądałoby trochę przyzwoiciej. Ano, nie da się ukryć, ale widocznie bezpieczniacy nacisnęli.

Wspominam o tamtym incydencie nie tylko dlatego, żeby pan prof. Zoll trochę się zreflektował – bo szczerze mówiąc, nie mam na to specjalnej nadziei – ale przede wszystkim dlatego, że wtedy właśnie nasi Umiłowani Przywódcy, a także spora część opinii publicznej – częściowo chyba osobiście tym zainteresowanej – usankcjonowali obecność agentury w strukturach państwa. A to właśnie agentura, rozpanoszona i bezkarna, doprowadziła w XVIII wieku do obezwładnienia państwa i w konsekwencji – do jego likwidacji, podobnie jak obecnie uplasowana m.in. w środowisku sędziowskim pogrąża państwo w anarchii, żeby Niemcy miały łatwiej przerobić Rzeczpospolitą Polską w Generalne Gubernatorstwo.

Autorstwo: Stanisław Michalkiewicz
Źródło: Nczas.info

 

Podwyżka za obowiązkowy przegląd techniczny auta


Nadciąga duża podwyżka dla kierowców za badanie techniczne swoich pojazdów. Aż o 150 procent!

Stawka za obowiązkowy kilkuminutowy przegląd techniczny samochodu osobowego ma wzrosnąć z 98 zł do 246 zł. Odpowiednio więcej zapłaciliby posiadacze samochodu z instalacją gazową. Obecnie płacą 162 zł. Podwyżki tłumaczone są tak, że od dwóch dekad cena pozostawała na niezmienionym poziomie, więc czas najwyższy ją podnieść, bo rosną koszty działalności, sprzętu, więc ktoś musi je pokryć.

Kiedy dokładnie miałaby obowiązywać nowa kwota, tego jeszcze nie wiadomo. W ministerstwie infrastruktury prowadzone są „analizy” na ten temat.

A jak sprawa obowiązkowego przeglądu samochodu wygląda w innych krajach? W niektórych na przykład nie ma odgórnie ustalonych cen, tylko obowiązują zasady rynkowe. Tak jest chociażby we Francji czy Hiszpanii, gdzie ceny wahają się od 30 euro (130 zł) do nawet 130 euro (570 zł). Podobnie jest w Czechach, gdzie stacje kontroli pojazdów konkurują między sobą, zaś ceny są na poziomie 1500-2000 koron (260-350 zł).

W Wielkiej Brytanii cenę ustalono ustawowo na poziomie 54,85 funtów (280 zł). W Niemczech z kolei obowiązkowo oprócz stanu technicznego podczas przeglądu sprawdza się także poziom emisji spalin, a obie usługi kosztują w sumie 150 euro (660 zł), jednak przegląd przeprowadza się raz na dwa lata.

W Polsce obowiązkowe przeglądy techniczne samochodów osobowych przeprowadzane są raz w roku. Wyjątek stanowią nowe samochody, które przechodzą pierwszy przegląd techniczny po trzech latach od rejestracji, a kolejny po dwóch latach. Przegląd techniczny samochodu jest obowiązkowy dla wszystkich pojazdów zarejestrowanych w Polsce, niezależnie od ich wieku, rodzaju czy przeznaczenia. Kara za brak przeglądu technicznego w 2024 r. zagrożona jest mandatem od 1500 do 5000 zł.

Autorstwo: KM
Źródło: NCzas.info


  1. Stanlley 01.02.2024 11:32

    No proszę… ceny są europejskie, ale zarobki już mamy polskie… po za tym za gaz i prąd płacimy więcej jak Niemcy…

  2. Katana 01.02.2024 12:18

    Stanlley
    TO się tyczy nie tylko takich “na waciki” wydatków.
    Zarobki i wynikające z nich podatki – będące przecież źródłem finansowania (rządów i ich przedsięwzięć) – należałoby uwzględnić także przy ustalaniu budżetu EU – składek, dotacji i chyba przede wszystkim przy obciążaniu krajów podatkiem węglowym.

    Nie przecedzajmy komara połykając wielbłąda.

 

Praca domowa


Polacy powracający do kraju z emigracji zarobkowej na Zachodzie jako jeden z motywów podają często troskę o poziom edukacji swoich dzieci. W oczach wielu emigrantów polska szkoła, tak krytykowana i wkrótce znów reformowana, nadal wydaje się lepsza od np. angielskiej.

Skąd takie przekonanie? W dyskusja internetowych powtarza się argument, że „w Polsce więcej się od dzieci wymaga!”. Coś, co bywa zmorą rodziców w Polsce, ogrom materiału do samodzielnego przerobienia, ilość prac domowych i testów – dla pozbawionych takich atrakcji polskich mieszkańców UK okazuje się być czymś znajomym, oswojonym, synonimem wysokiego poziomu, no i okazją do weryfikacji wyników takich metod nauczania.

CZY POLSKIE SZKOŁY SĄ LEPSZE OD ZACHODNICH?

Szkoły w Anglii czy Szkocji oczywiście bywają też chwalone, przede wszystkim za zajmowanie dzieciom i młodzieży czasu wtedy, gdy rodzice muszą / mogą pracować. Doceniany bywa czas zostawiany uczniom po zajęciach, zresztą (wbrew popularnym poglądom) na Wyspach również zadaje się do domu, zwłaszcza w młodszych klasach i w ramach zajęć wyrównawczych, nadal dzieci same / z pomocą opiekunów muszą nauczyć się np. tabliczki mnożenia. A jednak, mimo dostrzeganych pozytywów, dla wielu naszych „to nie to…!”. Znaczna część Polaków wierzy nawet w wyższy poziom polskich uniwersytetów, nie mając zresztą często pojęcia ani o ich westernizacji, ani o niskiej pozycji naszych uczelni w globalnych rankingach. Chcemy polskiej szkoły i koniec, zupełnie lekceważąc możliwości, jakie dla młodych pokoleń wciąż mogą wynikać z anglojęzycznych dyplomów, praktycznej dwujęzyczności i możliwości rozwoju zawodowego w krajach spoza peryferii ekonomicznych świata, takich jak III RP.

Oczywiście wracanie ze względu na dzieci miewa charakter pretekstowy. Osoby, które wyjechały przed kilkunastoma laty, a same do szkoły chodziły często jeszcze w XX wieku, uciekają nie tyle do wyższego poziomu nauczania, co łudząc się, że w polskiej szkole A.D. 2024 nie ma narkotyków ani przemocy, albo że funkcjonują anachronizmy, takie jak autorytet nauczyciela. Jeszcze inny motyw to, rzecz jasna, lęk przed depolonizacją drugiego i kolejnych pokoleń emigrantów – zamiast tworzyć warunki podtrzymania znajomości języka polskiego, niektórzy wolą całkowicie zmienić otoczenie, chcąc tym samym wymusić repolonizację młodych, z którymi powoli tracą kontakt. Zmiany takie dokonywane są niekiedy bez oglądania się na stres i dyskomfort sprawiany własnemu potomstwu, nie zawsze też kończą się sukcesem, tyle tylko, że rodzice i dzieci nie mają sobie czasami nic do powiedzenia po polsku, a nie po angielsku. Są to jednak problemy szersze, związane z ogólnymi uwarunkowaniami polskiego wychodźstwa, a mniej z realną dyskusją o znaczeniu i kształcie polskiego szkolnictwa.

NIE MASZ CO ROBIĆ? REFORMUJ!

Realną reformą, a więc nie taką, jaką rozpoczął właśnie kolejny rząd. Reformy oświatowe to zresztą w ogóle w III RP temat drażliwy. Generalnie, gdy politycy nie umieją zająć się niczym pożytecznym, biorą się za przeredagowywanie listy lektur szkolnych. Tymczasem ogół chce generalnie mieć przede wszystkim święty spokój i mniej roboty, także z pociechami, wobec zmian bywa zaś naturalnie nieufny, co wynika z utrwalonej praktyki III RP, że co tylko może pójść źle – to pójdzie. Dotyczy to także odkręcania tego, co zostało już rozpoznane jako złe, nieskuteczne i / czy szkodliwe. Tak np. wszyscy zainteresowani wiedzieli, że system z gimnazjami jest szczytem idiotyzmu. Ale kiedy go znieśli, rodzice i tak protestowali. Bo to była zmiana, a „zmiany są niedobre dla dzieci”. I coś w tym w sumie było, bo przecież również wszyscy powinni mieć świadomość, że niemal każda realna czy pozorna zmiana w III RP musi być zmianą na gorsze, tj. przeważnie cząstkową, niekonsekwentną, połowiczną, utrzymującą wszystko, co złe zmienianego systemu, dokładającą zło nowe i w dodatku wprowadzającą element chaosu i niepewności.

CZYNNIK LUDZKI

Czy więc podobnie będzie z pomysłem zniesienia / ograniczenia prac domowych zgłoszonym przez minister Barbarę Nowacką (skądinąd całkiem sympatyczną)? Przecież oczywistością jest, że wymaganie 200 zadań (w tym takich z gwiazdką) w ciągu semestru na ocenę mierną z matematyki to nonsens. Sęk w tym jednak, że to nie system zadaje dzieciom 200 zadań, tylko konkretna pani nauczycielka, której nikt nie umie bądź nie chce skontrolować i powstrzymać. Lubimy narzekać na system oświaty, wymiaru sprawiedliwości, skarbowości itd. A to przeważnie żaden abstrakcyjny „system”, tylko jego ekstremalnie idiotyczna interpretacja i wdrażanie przez konkretnych ludzi. O absurdalności III RP decyduje przede wszystkim czynnik ludzki, tak w oświacie, jak i sądownictwie czy administracji publicznej. Tego się nie zmieni ani konferencjami prasowymi polityków, ani rozporządzeniami ministrów, ani nawet majstrowaniem w ustawach. To ludzie na dowolnym poziomie decyzyjności zostali nauczeni (nomen omen), że ze wszystkich dostępnych możliwości wybrać muszą właśnie najgłupszą, bo najlepiej oddaje samą istotę Trzeciej Rzeczypospolitości.

DLA CHĘTNYCH, TYLKO WSZYSCY MAJĄ BYĆ CHĘTNI!

Skądinąd działa też sprzężenie zwrotne. Obecne podstawy programowe to może 40%, może 30% tego, co uczono w latach 1980-tych i 1990-tych. Oczywiście z pewnymi wyjątkami szczególnie w przypadku przedmiotów ścisłych / przyrodniczych, które okazały się, widać, zbyt hermetyczne dla poprzednich reformatorów oświaty z zacięciem przeważnie humanistycznym, nadal więc uczy się o przegrodzie serca krokodyla i wydobyciu miedzi w Chile. W efekcie często jest tak, że nauczyciele wiedząc, że coś jest nie tak, wymagają znacznie więcej niż znajduje się w formalnych zapisach. Także w formie d…chronu, by to ich się ktoś nie czepił – znowu, jak to w III RP. Szczególnie dotkliwie było to widoczne w ramach pandemicznego nauczania, kiedy to rozpaczliwa świadomość, że tak się uczyć nie da – prowadziła tylko do absurdalnego zwiększania nakładów pracy wymuszanych na uczniach i ich rodzicach. W efekcie nie ma więc racjonalnej górnej granicy wymagań, w dodatku zaś wzrost obciążeń bynajmniej nie wynika z nadmiaru wiedzy ogólnej, ale właśnie z owego mitycznego „uczenia umiejętności”, które już od przeszło ćwierć wieku ma być uniwersalnym panaceum na wszystko – tylko jakoś nie działa… Uczy się przez mechaniczne powtarzanie, bo to przecież do testów, a powtarzać trzeba więcej, skoro trzeba zapamiętać, a nie zrozumieć jak i dlaczego. To właśnie odejście od wiedzy na rzecz „umiejętności” doprowadziło do obecnego kryzysu, bynajmniej nie zmniejszając intensywności problemów występujących poprzednio.

WIĘCEJ NIE ZNACZY LEPIEJ

Uczona dziś w szkołach podstawowych i średnich matematyka nie jest bynajmniej bardziej zaawansowana niż ta, której moje pokolenie uczono w latach 1980-tych. To samo nauczanie wydaje się bardziej intensywne, ilościowe, jest tego po prostu więcej, ale czy lepiej? Kilka roczników przede mną uczono liczb urojonych i obsługi suwaka logarytmicznego, czyli zaawansowanej trygonometrii, w 8 klasie podstawówki. Nas już nie. Obecnie nie koloruje się bynajmniej drwali, to niepotrzebna drwina z naprawdę ciężkiej pracy wielu uczniów i rodziców, którzy i tak w końcu muszą posiłkować się korepetycjami. Faktycznie zachodzi raczej mechanizm podobny do znanego z nauki jazdy samochodem: testy na prawo jazdy są coraz trudniejsze, a nowi kierowcy jeżdżą coraz gorzej. Nie inaczej dzieje się z polską szkołą.

Komplikowanie egzaminów sprawdzających nie przekłada się bynajmniej na wyższy poziom osiągniętej wiedzy czy nawet umiejętności, tylko na lepiej opanowany klucz. Test maturalny z polskiego czy historii (a także m.in. z geografii) to nonsens, uczenie gramatyki testowo kończy się „ubieraniem butów”. Równocześnie zaś nie można się jednocześnie domagać zmniejszenia ilości materiału przekazywanego w szkole, a chwilę potem śmiać się z filmiku, w którym dziewuszka przysięga, że II wojna skończyła się w 1978 roku, czy kiedyś tam, dawno, Brazylijczycy mówią po brazylijsku, bo niby po jakiemu, a delfin to ryba.

ZRÓŻNICOWANIE ZAMIAST NIERÓWNOŚCI

Oczywiście szkoła dawniej również była stresująca. Nawet w warunkach równościowej ideologii PRL system oświatowy i tak służył pewnej hierarchizacji, ale jeśli ktoś wychodził z niego z poczuciem, że jest głupszy, to przynajmniej nie sądził, że przez pomyłkę. Tymczasem współczesna edukacja chroni naturalnie głupszych przed przyjęciem do wiadomości własnej marnej kondycji umysłowej, podczas gdy naprawdę zdolni są niepotrzebnie stresowani nadmiarem zajęć zbędnych do potwierdzenia, że są zdolni. W naturalny sposób będzie to pogłębiało tendencję do podziału systemu szkolnictwa na powszechne i elitarne, co zresztą poniekąd już się dzieje, jednak w warunkach społeczno-ekonomicznych III RP nie jest to bynajmniej powrót do normalności, bowiem same zdolności, wiedza ani pracowitość nie gwarantują wcale materialnego sukcesu niezbędnego do zagwarantowania potomstwu lepszego startu, w tym także edukacyjnego. Gdy bowiem polscy emigranci biją się z myślami czy nie uszczęśliwiać swych dziatek szkołą w kraju, kompradorski zarząd ekonomiczny i polityczny III RP od dawna już korzysta z możliwości dawanych przez prywatną edukację w rozwiniętych krajach Zachodu. Sukces staje się dziedziczny, ale nie wynika z indywidualnych predyspozycji, tylko z pozycji klasowej i umiejscowienia w układzie.

RACJONALIZACJA

Dłubanie przy samych pracach domowych niczego w tym zakresie nie zmieni i nie miejmy złudzeń, że istnieje jakieś jedno cudowne rozwiązanie w rodzaju powszechnej prywatyzacji szkolnictwa. Jakoś w przypadku szkół wyższych to nie zadziałało, a poziom uczelni prywatnych nie jest wyższy niż uniwersytetów publicznych. Jeśli już mowa o racjonalizacji nauczania, rozsądniej byłoby zacząć od spraw prostych, jak odejście od traktowania testów jako głównej metody weryfikacji wiedzy, zniesienie obowiązkowej matury z matematyki, będącej tylko zbędnym mechanizmem redukującym liczbę osób z wykształceniem średnim, porzucenie lub przynajmniej znaczne ograniczenie „nauki umiejętności”, trzymanie się systemu ocen, w którym są one uzupełniane, a nie zastępowane przez opisy, opinie i obowiązkowe zachwyty, umocowanie wychowawców jako mentorów / kierowników edukacyjnych, a więc koordynatorów wymagań z różnych przedmiotów, by nie wywoływały spiętrzeń i zaległości itd. Samo hasło „nie zadawać i bez wierszy na pamięć!” niczego nie wniesie, poza dalszym ogólnym otępieniem.

CZYNNIKI DEZORIENTACJI

Przede wszystkim zaś by zmieniła się szkoła, zmienić się muszą sami nauczyciele. Tak jak nie przywróci się w Polsce praworządności bez uczciwych i myślących sędziów, tak nie wykształci się młodych pokoleń bez kadry nauczycielskiej działającej racjonalnie, a nie w stanie permanentnej dezorientacji. Niestety, martwiąc się o stan i przyszłość edukacji, musimy też dostrzegać, że wpływ nań mają czynniki znajdujące się poza naszym zasięgiem, stricte cywilizacyjne i kulturowe. Nie sztuką jest narzekać na dzisiejszą młodzież – każde pokolenie w końcu dochodzi do etapu mamlającego dziadunia, powtarzającego, że „za jego czasów, to…”. Tymczasem za jego, moich, wielu z Państwa czasów nie było tylu czynników rozpraszających uwagę, uczeń nie był bombardowany taką ilością bodźców, tyloma sprzecznymi zachętami i elementami stresogennymi. Świat, w którym żyjemy, oparty jest na (dez)informacji – nie sprzyja zatem bynajmniej ani gromadzeniu wiedzy, ani zwłaszcza jej krytycznej analizie. Nie chce więc, nie potrzebuje i wręcz wyklucza prawdziwą edukację, nie mówiąc o wychowaniu. Czy więc potrafimy obronić akurat polską szkołę, gdy nie obroniliśmy całej reszty otaczającej nas rzeczywistości?

Zadajmy to sobie jako naszą pracę domową.

Autorstwo: Konrad Rękas
Źródło: MyslPolska.info


  1. kufel10 01.02.2024 05:08

    Paradoksalnie owi emigranci zarobkowi na wyspy to głównie nieuki, co oni mają do powiedzenia w kwestii poziomu kształcenia?! ” troskę o poziom edukacji swoich dzieci.” – znani mi emigranci na wyspy troszczą się raczej o palenie, picie, jakiś samochód dla lansu i plejstejszyn, no i żeby było w co wacka wsadzić co jakiś czas.

  Barwy narodowe Polski W dniu dzisiejszym obchodzimy patriotyczne święto — Dzień Flagi Rzeczypospolitej Polskiej. Skąd jednak wywodzą się b...