wtorek, 17 października 2023

 

Wszystkie błędy Konfederacji


Jednym z największych zaskoczeń wieczoru wyborczego był wynik Konfederacji. Niezależnie od tego czy ostateczny rezultat partii Mentzena będzie nieco wyższy niż 6,2%, czy też nie, możemy mówić o klęsce. Szczególnie wobec szumnych zapowiedzi. Wszystko wskazuje, że partia, która widziała się w roli trzeciej siły i obiecywała „przewrócić stolik”, nie odegra w zbliżającej się kadencji istotniejszej roli.

Przyznał to zresztą w czasie wieczoru wyborczego sam Mentzen. „Ten wynik to exit poll, sondaż. Ostateczne wyniki mogą się jeszcze trochę zmienić Ale nie ma co ukrywać, że wiele już się nie zmienią i że ponieśliśmy porażkę. Mieliśmy wywrócić ten stolik i wszystko wskazuje na to, że się nie udało” – powiedział Mentzen. „Toczyliśmy nierówną walkę przeciwko wszystkim. Przeciwko PiS-owi i Platformie, przeciwko TVP i TVN. No i wygląda na to, że przegraliśmy.”

Doceniam fakt dostrzeżenia przez lidera Konfederacji własnej porażki. Jednak szukanie jej przyczyn wyłącznie po stronie politycznych oponentów jest nieporozumieniem. Bowiem konfederaci nie zaniechali niczego, by zmarnować gigantyczny potencjał poparcia, którym cieszyli się jeszcze na przełomie lipca i sierpnia. Popełnili niemal wszystkie błędy, które były możliwe do popełnienia.

Pierwszy, zasadniczy dla obecnego wyniku, konfederaci popełnili jeszcze na długo przed rejestracją list kandydatów. Było nim odejście od ideowej linii partii na rzecz przekazu centrowego. W roku 2019, kiedy Konfederacja debiutowała, skupieni w niej politycy różnych, do niedawna zwaśnionych opcji wspólnie ubiegali się o tak zwany elektorat antysystemowy. Program sprzed zaledwie czterech lat możemy streścić w tak zwanej „piątce Mentzena”. „Nie chcemy Żydów, homoseksualistów, aborcji, podatków i Unii Europejskiej” – głosili w niezbyt subtelnym, za to wyrazistym stylu liderzy nowej partii. To nie pozostawiało wątpliwości co do ich usytuowania na scenie politycznej.

Przez cztery lata wiele się zmieniło. Na polityczną emeryturę odszedł Janusz Korwin-Mikke, a rolę lidera ruchu wolnościowego (a de facto całej Konfederacji) przejął po nim Sławomir Mentzen. I szybko wprowadził nowe porządki, natychmiast skręcając w kierunku politycznego centrum. Z hasła „nie chcemy Żydów, homoseksualistów, aborcji, podatków i Unii Europejskiej” pozostało jedynie „nie chcemy podatków”, a i to w mocno umiarkowanym kształcie. „Nigdy nie były to moje poglądy” – stwierdził niedawno lider konfederatów, komentując wypowiedzi polityków przypominających mu tak zwaną piątkę Mentzena.

Równie radykalną woltę mogliśmy obserwować w stosunku do jednej z najistotniejszych obecnie kwestii, jaką jest wojna na Ukrainie i wiążące się z nią zagrożenia. „Zwracam tylko uwagę, żebyśmy za bardzo nie ulegali ukraińskiej propagandzie. Nasze interesy nie są tożsame z ukraińskim. Ukrainie zależy na wciągnięciu Polski do wojny” – przekonywał do niedawna Mentzen-pretendent. „Nie widzę ukrainizacji Polski”, „Od dawna mówię o potrzebie liberalizacji prawa pracy dla Ukraińców” – zaskoczył swych fanów obecny Mentzen-prezes.

Takie podejście na krótką metę pozwoliło pozyskać nowych wyborców, jednocześnie coraz bardziej zniechęcało elektorat autentycznie ideowy. Ten wobec zaostrzenia kursu PiS wobec Ukrainy (pozornego i koniunkturalnego) zaczął odpływać od Konfederacji. Dlatego w końcówce kampanii Mentzen, Bosak i spółka, zamiast walczyć o głosy nowych wyborców, musieli skupić się na utrzymaniu poparcia w swoim ścisłym elektoracie.

Kolejnym błędem, pozornie błahym, a w istocie znacząco rzutującym na wynik wyborczy, było usunięcie z list popularnych kandydatów niezależnych. W okresie gdy konfederaci na serio przymierzali się do uzyskania dwóch mandatów w każdym niemal okręgu, doszło do prawdziwej czystki. Ludzie tacy jak b. prezydent Stalowej Woli Andrzej Szlęzak, popularny youtuber Sebastian Pitoń czy działaczka ruchu Stop NOP Justyna Socha zostali usunięci z list. Z jednej strony przeszkadzali lokalnym partyjnym aparatczykom, gdyż byli naturalnymi pretendentami do poselskich mandatów. Z drugiej nie na rękę byli władzom Konfederacji, gdyż przez swoją niezależność byliby trudni do kontrolowania. Pożegnano ich zatem, z reguły w brzydkim stylu. Razem z kandydatami odeszli jednak wyborcy. W niektórych okręgach kilkuset, w innych kilka tysięcy. Razem na tyle dużo by rzutowało to na wynik.

Dalsze błędy konfederacji możemy wymienić już niemal jednym tchem.

Afera z jedzeniem psów. Pomysł tak absurdalny, że wręcz nieprawdopodobny. Niezręczna wypowiedź jednej z kandydatek została umiejętnie wyłuskana przez konkurencję i rozdmuchana do poziomu niemożliwości. Liderzy Konfederacji nie potrafili sobie poradzić z tym kryzysem. Zamiast szybko i zręcznie uciąć temat podjęli próbę racjonalizacji (Sośnierz). Była to woda na młyn antykonfederacyjnej propagandy. Motyw jedzenia psów stał się viralem, który prześladował Konfederację do końca kampanii.

Kolejnym strzałem samobójczym był występ Janusza Korwin-Mikke na spotkaniu fundacji Patriarchat. Sama obecność byłego lidera Konfederacji na spotkaniu gdzie rolę społeczną kobiety sprowadza się do pozycji inwentarza domowego, jest koszmarnym politycznym błędem. JKM nie był tam jednak wyłącznie biernym obserwatorem. Zabrał tam głos i postulował odbieranie kobietom praw wyborczych.

Nie był to zresztą ostatni, ani najgorszy wyskok Korwina. Starzejący się polityk przypomniał o sobie w końcówce kampanii. W nagraniu opublikowanym w mediach społecznościowych odniósł się do tzw. Pandora Gate, czyli afery pedofilskiej wśród youtuberów. Polityk tłumaczył, że to do nastolatek należy decyzja, czy są „dojrzałe” i nie ważne, czy skończyły 15 lat. Z kolei mężczyzna – jak argumentował Korwin-Mikke – mężczyzna ma prawo… się pomylić.

JKM nie był jednak osamotniony. W walce z własnym elektoratem dzielnie sekundował mu Krzysztof Bosak. „Potępiamy zbrodniczy atak Rosji na Ukrainę. Wyrażamy wsparcie dla broniącego się kraju i oczywiście artykułujemy to, aby Ukraina tej wojny nie przegrała. […] Życzymy Rosji wszystkiego najgorszego” – obwieścił z wyżyn swego życiowego doświadczenia. Pozbywając się w ten sposób głosów dziesiątek tysięcy potencjalnych wyborców m.in. z kręgu tygodnika „Myśl Polska”. A to wszystko na kilka dni przed wyborami.

Tego typu niewymuszonych błędów w mniejszej lub większej skali można wymieniać tu jeszcze dziesiątki. Wszystkie, od przyjęcia na listy i uczynienia jedną z twarzy kampanii Przemysława Wiplera aż po pijackie występy Mentzena, były całkowicie niepotrzebne i łatwe do uniknięcia. Przy minimum koncentracji i minimum profesjonalizmu. Jednak nastąpiły.

Można by to podsumować korwinistycznym „chcącemu nie dzieje się krzywda”, jednak pozostaje żal. Rzecz jasna nie liderów Konfederacji. Oni na otarcie łez będą mieli poselskie diety i partyjną dotację. Żal zmarnowanej energii tysięcy uczciwych ludzi, którzy marzyli o lepszej Polsce. Żal ich pracy i środków. Żal utraconej nadziei. Może zresztą, pomimo ciosów, ona nie umrze. Przecież umiera ostatnia.

Autorstwo: Przemysław Piasta
Źródło: MyslPolska.info

 

Powtórka z FOZZ-u


Państwo nie kontroluje ani stanu zadłużenia państwa, ani wydatków na jego spłatę. Pod pozorem redukcji zadłużenia zagranicznego Polski z państwowych funduszy wyciekają duże kwoty, które poprzez zagraniczne spółki trafiają do prywatnych kieszeni osób związanych z rządzącą partią. Czy mamy właśnie do czynienia z powtórką afery FOZZ, tylko że na znacznie większą skalę?

„Na fundusz covidowy stworzony w Banku Gospodarstwa Krajowego trafiło 200 miliardów złotych […] te pieniądze wydawane są poza kontrolą parlamentarną” – ogłosił w marcu 2023 roku szef NIK Marian Banaś. Krótki czas wcześniej podlegający mu inspektorzy zakończyli kontrolę w Banku Gospodarstwa Krajowego. Najbardziej szokujący wniosek był taki, że na kontach tego banku utworzono specjalny fundusz celowy na zwalczanie skutków epidemii COVID-19. Problem w tym, że gdy ludzie Banasia wychodzili z BGK, stan pandemii był już dawno odwołany, pomoc państwowa dla firm poszkodowanych epidemią była już zakończona, a „fundusz covidowy” działał w najlepsze.

BEZ KONTROLI

Już po zakończeniu kontroli, zanim jeszcze inspektorzy zabrali się do pisania protokołu, Banaś ujawnił szereg niepokojących faktów: fundusz covidowy powstał z pominięciem państwowych procedur. Brakowało procedur określających to, w jaki sposób mogą zostać wydawane pieniądze zgromadzone na nim. Inaczej mówiąc: nie było żadnych procedur, które regulowałyby to kto, kiedy i na jakiej podstawie może wydać pieniądze, których łączna kwota wyniosła 200 miliardów złotych. Oczywiście inspektorzy NIK zbadali historię rachunków bankowych funduszu covidowego. Były tam normalne w takich dokumentach numery przelewów, nazwy beneficjentów i numery ich rachunków bankowych. Jednak trudno było uzyskać informacje, na jaki cel tak naprawdę wydatkowana jest taka kwota.

Głębsza analiza doprowadziła kontrolerów NIK do wniosku, że z funduszu covidowego pieniądze przelewane są na konta podstawionych spółek, a poprzez nie na rachunki międzynarodowych instytucji finansowych. To z kolei doprowadziło do wniosku, że rząd Mateusza Morawieckiego wykorzystuje fundusz covidowy do niejawnej spłaty zadłużenia zagranicznego. Wszystko po to, aby zataić przed opinią publiczną stan zadłużenia państwa, a tym samym fakt łamania konstytucji RP. Konstytucja bowiem mówi wyraźnie, że maksymalny poziom zadłużenia państwa to 60 proc. Produktu Krajowego Brutto. Tymczasem rząd Morawieckiego borykający się z rozpaczliwą sytuacją finansową państwa postanowił obejść ten przepis. Zaciągał pożyczki mimo przekroczenia konstytucyjnego limitu i potem w sposób niejawny spłacał je nie z oficjalnych kont bankowych, tylko z funduszu przeznaczonego na inne cele. Jak się wydaje, miało to też na celu zatajenie całej sprawy przed opinią publiczną i parlamentem, którego główną rolą jest kontrola rządu.

TRUDNE PYTANIE

Najważniejsze pytanie, na które nie udało się znaleźć odpowiedzi kontrolerom NIK, brzmi: na co tak naprawdę zostały wydane pieniądze z funduszu covidowego. Niestety brak informacji rządu na temat pełnego zadłużenia i pełnych kwot zaciąganych pożyczek uniemożliwia ustalenie, czy wydatkowane z funduszu covidowego kwoty w całości posłużyły na niejawną spłatę zadłużenia zagranicznego, czy też zostały przeznaczone na inne cele. A jeśli tak, to na jakie?

ALARMUJĄCE DONIESIENIA

Wiosną 2023 roku kilkunastu pracowników jednej z największych polskich spółek (kontrolowana przez Skarb Państwa) napisało do Najwyższej Izby Kontroli alarmujący list. Wynikało z niego, że w spółce dochodzi do karygodnego procederu. Na podstawie fikcyjnych umów o świadczenie usług doradczych, wyprowadzane są z kasy firmy dziesiątki milionów złotych. Pieniądze trafiają na konta pięciu spółek. Co ciekawe, przelewy na tak ogromne kwoty były dokonywane z pominięciem płatności podzielonej (tzw. split payment), czyli przelewania kwoty VAT na specjalny rachunek, z którego beneficjent może opłacać tylko należności względem Skarbu Państwa (podatki i składki na ZUS).

Spółki te nie płaciły żadnych należności na rzecz Skarbu Państwa. Wykazywały bowiem brak dochodu, a wszystko poprzez dziwne umowy ze spółkami zarejestrowanymi na Cyprze. To na ich konta trafiały pieniądze pod pozorem kolejnych, tajemniczych umów. „Mamy do czynienia z wyprowadzaniem milionów złotych pieniędzy ze spółki należącej do Skarbu Państwa, a tym samym z okradaniem podatników” – pisali w liście do NIK pracownicy spółki. Jednak inspektorom nie udało się wyjaśnić tej sprawy. Jeden z nich nie został wpuszczony do siedziby firmy, którą miał kontrolować, innemu nie udzielono odpowiedzi na wniosek o wydanie dokumentów związanych ze sprawą.

WIELKI PROBLEM

Wszystko wskazuje na to, że rząd Mateusza Morawieckiego odpowiedzialny jest za kolejną aferę: nieprawidłowości w obsłudze zadłużenia zagranicznego. To zaś jest rezultat jego polityki. Gdy poziom zadłużenia państwa doszedł do konstytucyjnego limitu 60 proc. PKB, rząd PiS stanął przed dylematem: co robić. Jeśli chciał przestrzegać konstytucji, musiał radykalnie ograniczyć wydatki. Jednak dla rządu, który rozdawnictwo uczynił fundamentem swojej polityki, oznaczałoby to szybki spadek poparcia społecznego. Z kolei jawne naruszanie konstytucji mogłoby się wiązać z odpowiedzialnością polityczną i karną. Po wyborach Morawiecki i Glapiński mogliby za to trafić do więzienia. Rząd więc zdecydował się na rozwiązanie kompromisowe: zaciąganie długów w sposób niejawny, czyli poza kontrolą parlamentu. To oznaczało również konieczność spłaty tych długów i również trzeba to było robić poza kontrolą parlamentu. Przy czym dla rządu politycznie niebezpieczne było nawet ujawnienie całego procederu – stąd zapewne aura tajemnicy wokół funduszu covidowego.

Niejasny pozostaje jeszcze jeden aspekt: czy pieniądze oficjalnie przeznaczone na spłatę długu zostały faktycznie wydane na ten cel. Nie ma na to żadnych dowodów. Niejasne zasady wydatkowania tych pieniędzy mogły przecież stworzyć okazje dla rozmaitych cwaniaków (także związanych ze służbami specjalnymi), aby część tych pieniędzy ukraść. Jest to pokusa tym większa, że osoby związane z PiS, które dorobiły się na państwie w ciągu ostatnich 8 lat, doskonale zdają sobie sprawę, że zmiana władzy oznaczać będzie koniec ich Eldorado i trzeba się zabezpieczyć na przyszłość (znowu na koszt państwa).

POWTÓRKA Z ROZRYWKI

U progu III RP Polakami wstrząsnęła afera FOZZ. Polegała ona na tym, że pieniądze na specjalny fundusz celowy na niejawny wykup polskiego zadłużenia zagranicznego po zaniżonych cenach zostały wyprowadzone z Polski, przeprane przez spółki zarejestrowane w różnych krajach i wykorzystane do uwłaszczenia się ówczesnej partyjnej nomenklatury. Czy ten sam scenariusz właśnie się powtarza?

Autorstwo: Leszek Szymowski

Źródło: NCzas.com

 

Wszystkie tajemnice Jarosława


Jarosław Kaczyński jest jednym z najlepiej opisanych polskich polityków. W 2023 roku Tomasz Piątek opublikował dwutomową biografię Kaczyńskiego, która rzuciła światło na wiele białych plam w historii Kaczyńskiego i jego rodziny, ale jednak nie wyjaśniła wszystkiego. Książki Piątka skrzą się od nazwisk esbeków i powiązań w spółkach. Naszym zdaniem, historia Kaczyńskiego jest prostsza, niż się wydaje.

Błędem redaktora Piątka jest odrzucanie pisania przez niego o tym, że Kaczyński jest gejem, jako ciosu poniżej pasa. Wątku tego unikali także wcześniejsi biografowie Kaczyńskiego – dziennikarz Michał Krzymowski („Jarosław. Tajemnice Kaczyńskiego”, Ringer Axel Springer 2017).

A przecież w 1993 roku ukazał się artykuł w tygodniku „Nie” opisujący romans młodego dziennikarza Pawła Rabieja i Jarosława Kaczyńskiego. Rabiej dziś zaprzecza publicznie romansowi z Kaczyńskim, ale nasi rozmówcy, dziennikarze i politycy z tamtego okresu mówią, iż tekst w tygodniku „NIE” nie był żadną sensacją, bo w czasach przedinternetowych o rzekomym romansie z Rabiejem wiedziała cała polityczna i dziennikarska „Warszawka”. Panowie nie tylko występowali razem na konferencjach prasowych, ale również pojechali na męską wycieczkę do Sarajewa z pomocą humanitarną.

„Napisali o mnie tekst. Pamiętam zresztą ten dzień. Przyszliśmy z Ingą Rosińską do Sejmu, podeszła do nas Monika Olejnik, wtedy w Trójce, przytuliła i powiedziała: „Dlaczego oni to zrobili? Skandal straszny”. Nie wiedziałem, o co chodzi. […] Miałem 22 lata, to był jednak brutalny coming out. (…) To był opis mojego niby barwnego życia erotycznego. Sporo rzeczy wyssanych z palca. Ale źródłem była osoba, która mnie znała, więc był tam jakiś poziom prawdopodobieństwa. I na końcu była postawiona teza, że pisząc książkę o Mieczysławie Wachowskim, ja nakręcam tę całą akcję przeciwko Wachowskiemu, czyli przeciwko Wałęsie – i to ja wprowadzam w błąd Jarosława Kaczyńskiego. A robię to jako osoba, która najwyraźniej z nim sypia. Taka była tam niedopowiedziana, zawoalowana sugestia. »Mąż Kaczyńskiego«” – komentował tą publikację po latach dziennikarzom TVN24 Paweł Rabiej.

W listopadzie 2016 roku na łamach „Plusa Minusa”, dodatku do „Rzeczpospolitej”, Robert Mazurek dociskał Rabieja o znajomość z Kaczyńskim. Pytał go o wspólny wyjazd z szefem PiS oraz Michałem Bichniewiczem i Władysławem Stasiakiem do Sarajewa. Mazurek dociekał, czy pojechał tam jako „przyjaciel Kaczyńskiego” i czy byli na ty. Gdy Rabiej zaprzeczył, Mazurek prowokacyjnie zapytał: „A jak znajdę kogoś, kto potwierdzi, że byliście na ty?”. „Twierdzić to można różne rzeczy. Taka zaszczytna propozycja nigdy nie padła i słusznie, bo różnica doświadczeń, różnica intelektualna była duża. Proszę pamiętać, że ja miałem wtedy 20 lat” – zripostował Rabiej. Sprawa była wówczas „na topie”, ponieważ w internecie krążyło wspólne zdjęcie Kaczyńskiego i Rabieja z publicznych występów w latach dziewięćdziesiątych.

Tekst Nasierowskiego (barwnej postaci warszawskiego „salonu gejów”) rzeczywiście był rozwinięciem złośliwości ówczesnego prezydenta Lecha Wałęsy. Po konflikcie z braćmi Kaczyńskimi szyderczo zapraszał do pałacu prezydenckiego na pojednanie „Lecha Kaczyńskiego z żoną” i „Jarosława z mężem”. Gdy w październiku 2006 roku Wałęsa został zapytany o tę wypowiedź przez dziennikarzy stacji TVN Andrzeja Morozowskiego i Tomasza Sekielskiego w programie „Teraz My”, nie tylko potwierdził swoje słowa z przed lat, ale dodał, że dokumenty potwierdzające homoseksualizm Jarosława Kaczyńskiego znajdowały się w dokumentach tajnych służb na jego temat, które Wałęsa zna.

Rzeczywiście. Informacje na temat relacji osobistych Rabieja i Jarosława Kaczyńskiego były zbierane przez ówczesne Wojskowe Służby Informacyjne w szeregu operacji – m.in „Buś”, „Paczka 1”, „Paczka 2”, „Paczka 3” i szeregu innych.

Według naszych informacji, partnerem Jarosława Kaczyńskiego miał być słynny oficer WSI Piotr P., który ma zarzuty za defraudację pieniędzy w aferze SKOK Wołomin (spędził blisko siedem lat w tymczasowym areszcie w tej sprawie, w tym pięć lat za rządów PiS!). Został skazany też na pięć lat wiezienia w tzw. aferze fundacji Pro Civili, oskarżonej o wyłudzanie podatku VAT. Ten wyrok właśnie odsiaduje. Gdy umówiłem się (Jan Piński) w październiku 2022 roku z Piotrem P. na wywiad, to został zatrzymany przez policję po wyjściu ze szpitala pod fałszywym pretekstem, że szykował ucieczkę z kraju. Wcześniej we wrześniu w rozmowie z Piotrem Głuchowskim z „Gazety Wyborczej” skomentował fakt, że wezwałem go na świadka do sprawy, którą wytoczył mi Jarosław Kaczyński. Piotr P. stwierdził, że co prawda on romansu z Kaczyńskim nie miał, ale teczka zawiera intymne zdjęcia szefa PiS. Potwierdził też inną moją informację, że teczkę operacji „Buś” przejął Antoni Macierewicz i może dzięki niej wpływać na szefa PiS. Ma bowiem zabójczy kompromat na swojego szefa.

Potwierdzają to publicznie Wałęsa i Piotr P. To dowód na to, że Kaczyński może być szantażowany przez Rosjan. Wszystkie materiały bezpieki – zarówno cywilnej, jak i wojskowej – zostały przed 1989 roku przekazane do Związku Sowieckiego. Dyktator Polski, który z wojny z LGBT robi podstawę misji PiS, a sam jest gejem, to gratka dla zagranicznej bezpieki, z której wprost niewiarygodne, aby nie skorzystała.

Kaczyński chce ode mnie (Jana Pińskiego) przeprosin za to, że napisałem i mówiłem, iż jest gejem, ale także wpłaty na cel społeczny 10 tys. zł. Jego żądania w pozwie cywilnym jednak się wykluczają. Jego prawnicy domagają się wydania wyroku bez uwzględniania wniosków dowodowych, czyli przesłuchania m.in. świadków. Ale przeprosin chcą za to, że podałem nieprawdę o orientacji Kaczyńskiego. Polskie prawo o ochronie dóbr osobistych jest tak skonstruowane, że ciężar dowodowy spoczywa na pozwanym. Czyli to ja muszę udowodnić, że powiedziałem lub napisałem prawdę, lub działałem w uzasadnionym interesie społecznym. Sąd przychylił się do próśb prawników Kaczyńskiego, aby nie przeprowadzać dowodu ze słuchania świadków. To w zasadzie wyklucza wydanie wyroku co do prawdziwości moich twierdzeń, bo skoro nie można dowodzić prawdy twierdzenia, to nie można nakazywać przeprosin za podanie nieprawdy. Sąd może orzec przeprosiny za naruszenie prywatności, ale to nie jest wyrok, o który chodziło Kaczyńskiemu. Ten pozew okazał się gigantycznym błędem Kaczyńskiego. O sprawie, iż autorytarny przywódca Polski procesuje się z dziennikarzem za nazwanie go gejem, napisały najbardziej prestiżowe światowe media, m.in. amerykański „Washington Post” i brytyjski „The Independent”.

Wśród świadków, których sąd nie chciał słuchać, mieliśmy byłego oficera WSI Piotra P. i Lecha Wałęsę, a także jego ówczesnego szefa kancelarii Mieczysława Wachowskiego, oraz byłych szefów WSI, którzy zlecili operację „Buś”, inwigilującą środowisko Kaczyńskiego. A także Janusza Palikota, który w 2009 roku publicznie głosił, że Kaczyński jest gejem – i nie doczekał się pozwu ani jakiejkolwiek reakcji ze strony Kaczyńskiego.

Lech Wałęsa powiedział dziennikarzowi „Wyborczej”, że potwierdza to, co mówił o Kaczyńskim i jego orientacji w 1993 i 2006 roku – i jeśli sąd nakaże, to pokaże dowody (sic!). Po takiej mocnej deklaracji byłego prezydenta wniosek o słuchanie jego i jakichkolwiek świadków został odrzucony. Jan Piński wniósł o wyłączenie sędziego 6 września 2022 roku i do chwili obecnej wnioski te nie zostały rozstrzygnięte. Kaczyńskiemu nie zależy, aby ta sprawa wybrzmiała jakimkolwiek wyrokiem w kampanii wyborczej. Wiadomo bowiem, że jak wygra, to będzie apelacja. Wiadomo, że Piński będzie prowadził sprawę nie tylko do Sądu Najwyższego, ale również do Strasburga. Podstawą, że można mówić o prywatnej sprawie, jaką jest orientacja seksualna Kaczyńskiego, jest to, że zarówno on, jak i jego formacja (PiS) atakowali społeczności LGBT, a Kaczyński osobiście szydził z osób transpłciowych.

Mecenas Joanna Turczynowicz-Kieryłło, która w 2020 roku była przez chwilę szefową kampanii wyborczej Andrzeja Dudy na prezydenta, publicznie mówi o tajemnicy poliszynela, że środowisko gejowskie ma bardzo mocną nadreprezentację w PiS.

„Tajemnicą poliszynela jest, że w PiS są geje. Potrafię ich wskazać. Nie zrobię tego, żeby później nie uczestniczyć w tej głupiej grze” – mówił w marcu 2019 roku podczas kampanii do Europarlamentu Robert Biedroń, wówczas lider Wiosny (dziś jeden z liderów Lewicy), jeden z najbardziej znanych homoseksualnych polskich polityków.

Czy biorąc pod uwagę, że lider środowiska LGBT publicznie grozi palcem politykom PiS („wiem, ale nie powiem”), to środowisko może realnie stawiać czoła żądaniom przywilejów dla środowisk LGBT? Są de facto zakładnikami własnej tajemnicy. Tą hipokryzję PiS piętnował publicznie były minister finansów w rządzie PO-PSL Jacek Rostowski. „To jest po prostu podłe i paskudne [atakowanie przez polityków PiS środowisk LGBT – Red.]. Poza tym jest szczytem hipokryzji, bo wszyscy wiedzą, że nie ma partii politycznej w Polsce, gdzie jest więcej niezdeklarowanych gejów niż w PiS-ie i szczególnie na najwyższych pozycjach w PiS” – podsumował Rostowski.

W kontekście tych komentarzy wojenki medialne, jakie politycy PiS toczą ze środowiskami LGBT, wyglądają bardziej na „ustawki” medialne, mające mobilizować nieświadome niczego elektoraty, niż na faktyczny spór światopoglądowy. Bo politycy tacy jak Biedroń (wedle jego twierdzeń) mogliby jednym wystąpieniem zakończyć i napiętnować hipokryzję polityków PiS. Jeżeli tego nie robią, to widocznie posiadanie takiej wiedzy (stara zasada służb i polityki, że groźba jest silniejsza niż jej wykonanie) im się po prostu opłaca.

Autorstwo: Jan Piński i Tomasz Szwejgiert
Źródło: NCzas.com
Fragment wstępu książki pt. „Wszystkie tajemnice Jarosława”

 

Konfederacja NIE zachwiała „bandą czworga”


Lider Konfederacji Sławomir Mentzen wielokrotnie zapowiadał, że jego ugrupowanie idzie do wyborów, by „wywrócić stolik”. Obiecanki cacanki, a głupiemu radość, więc nagrania z szumnymi deklaracjami zrobiły na „TikToku” zawrotną karierę. I na tym się skończyło. Nienaruszona „banda czworga” świetnie się trzyma.

PO, PSL, SLD, PiS i ich przystawki – zostały przy korycie. Starym zwyczajem zamieniają się rolami – teraz tamci znowu będą rządzić, a ugrupowanie Kaczyńskiego wraca do roli opozycji. Nic się nie zmieniło od czasów układu zawartego przy Okrągłym Stole, który poprzedziło chlanie wódy w Magdalence.

Na wybory nie poszłam, gdyż gardzę demokracją – ustrojem, gdzie głos dostaje niczego nieświadoma większość, która de facto o niczym nie decyduje. Przyznaję jednak, że beneficjenci tego ustroju mają co świętować. Frekwencja okazała się być rekordowo wysoka.

Dla myślącej mniejszości nic się nie zmienia. Nadal trzeba dzielić państwo ze stadem baranów, które w 2020 roku potulnie założyło maski, w 2021 roku bezrefleksyjnie przyjęło szprycę, w 2022 roku wywiesiło na profilówkach flagę Ukrainy, a w 2023 roku okazało solidarność z Izraelem.

Jako że wielu moich znajomych – a także część czytelników – pokładało nadzieję w Konfederacji, to o porażce tego ugrupowania nakreślę słów kilka.

Jeszcze niedawno sondaże wskazywały, że Konfederacja ma spore szanse zostać trzecią siłą w parlamencie, zgarniając kilkadziesiąt mandatów poselskich. Politycy tej partii otworzyli się na młodych i zdominowali media społecznościowe, gdzie lajkom nie było końca. Przez ostatnie cztery lata mieli całkiem dogodne warunki do budowania i poszerzania struktur. Podczas konferencji prasowych czy debat telewizyjnych liderzy Konfederacji wielokrotnie wykazywali się większą inteligencją i elokwencją, niż politycy pozostałych ugrupowań. Konwencje wyborcze organizowali w amerykańskim stylu – co w demokracji ma znaczenie.

Co zatem poszło nie tak, że ostatecznie ponieśli sromotną porażkę? Wbrew obiegowej opinii, nie wpłynęły na to niefortunne wypowiedzi o „zjadaniu psów” czy „kobietach jako części dobytku”.

Ostatnie miejsce Konfederacji w Sejmie to „efekt Mentzena” – zadufanego w sobie faceta, który zasłynął z tego, że jeździł po Polsce, by rozpijać młodzież, na czym wypromował sygnowane własnym nazwiskiem piwo, coby zyskać jeszcze więcej hajsu. W imprezach z browarem w tle często towarzyszył mu lalusiowaty Krzysztof Bosak. Przed laty zyskał on ogólnopolską sławę wywijając pośladkami w „Tańcu z gwiazdami”.

Do klęski ugrupowania, które rzekomo miało walczyć z systemem, przyczynił się miałki duet Mentzen-Bosak, który zepchnął z podestu wyrazistego Grzegorza Brauna i barwnego Janusza Korwin-Mikkego, bez których w ogóle nie powstałaby Konfederacja.

Jak Mentzenowi i Bosakowi udało się tego dokonać? Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że psychopatia jest bardzo pożądaną cechą w polityce. Być może w definicji tego zaburzenia osobowości kryje się odpowiedź.

Tłumaczenia, że Braun i JKM są zbyt kontrowersyjni, by pokazywać ich w mediach, to głupota. Przecież Konfederacja zyskała sympatyków właśnie dzięki charyzmatycznym i wyrazistym wypowiedziom Brauna i Korwina.

Znam wielu (byłych?) sympatyków Konfederacji, dzięki czemu jeszcze przed wyborami poznałam powody rozczarowania tym ugrupowaniem. Oto kluczowe w nich.

– Zdradzenie prawicowego elektoratu, na rzecz przypodobania się nijakiemu centrum.

– Wyciszanie Grzegorza Brauna ws. covidozy, który jako jedyny nie założył w Sejmie maski i bezkompromisowo walczył z sanitarnym zamordyzmem.

– Marginalizowanie Brauna i Korwina-Mikke za ich racjonalne wypowiedzi w kwestii polityki wschodniej. Zamiast tego promowanie bełkotu Mentzena i Bosaka o potrzebie wspierania banerowskiej Ukrainy.

– Niedocenianie pracowitych i oddanych „dołów” partii.

– Wypełnianie list wyborczych kolesiami i systemowcami.

– Przyznanie „jedynki” Przemysławowi Wiplerowi, który zasłynął z tego, że – będąc posłem z listy PiS – pijany awanturował się przed nocnym klubem i wdał w bójkę z policjantami.

– Schowanie Brauna, mimo iż ma najwięcej sympatyków (a może właśnie dlatego?).

– Wycinanie z list wyborczych niezależnych kandydatów, którzy cieszą się popularnością w internecie, ale nie podobają się mainstreamowi.

– Wywindowanie na „twarz Konfederacji” Sławomira Mentzena, który na fejsbukach i tiktokach robił furorę prowadząc monolog. Problem w tym, że gwiazdor social mediów wraz z rosnącymi słupkami Konfederacji, zaczął prezentować coraz większą butę i pychę. Szczytowym popisem chamstwa była niebywała arogancja, podczas konfrontacji z politycznym przeciwnikiem Ryszardem Petru. Oglądając w internecie nagranie z tego starcia w Poznaniu, przecierałam oczy ze zdumienia. Oto bowiem, na proste pytanie z dziedziny ekonomii, Mentzen nie potrafił udzielić sensownej odpowiedzi, a dopytywany o konkrety, wydarł się na Petru słowami: „Masz pitbulla, który wygląda jak jamnik, gibasz się jak lewicowy rezus, zachwycasz się panem Kunta Kinte, marnujesz mojemu kumplowi ścieżkę najlepszego proszku, a na koniec chcesz ubić ze mną interes. Po tym, co tu zobaczyłem, nie chcę ubić z panem nawet muchy w kiblu” (cyt. z filmu „Chłopaki nie płaczą”). Grubiańskiemu popisowi Mentzena towarzyszył aplauz i ryki rozwydrzonego tłumu, prawdopodobnie uchlanego piwskiem.

– I wreszcie, strasznym błędem – w oczach świadomych tego typu symboliki chrześcijan – było zwieńczenie konwencji wyborczej Konfederacji dźwiękami piosenki AC/DC pt. „Autostrada do piekła”, której słowa brzmią: „Łatwe życie, wolna miłość, sezonowy bilet na przejażdżkę w jedną stronę. Nie chce niczego. Pozwólcie mi być. Biorąc wszystko bez wysiłku, nie potrzebuję powodu, nie potrzebuję rymu. Na nic bym tego nie zamienił idąc na dno. Czas zabawy. Moi przyjaciele też tam będą. Jestem na autostradzie do piekła, na autostradzie do piekła, autostradzie do piekła. Jestem na autostradzie do piekła. Żadnych znaków „stop” ani limitów prędkości. Nikt mnie nie zatrzyma. Jak koło to rozkręcę. Nikt mnie nie wyprowadzi z równowagi. Hej Szatanie, spłaciłem swoje długi grając w zespole rockowym. Hej Mamuśka, popatrz na mnie. Jestem na mojej drodze do Ziemi Obiecanej”.

Cóż pozostaje dodać? Dla Brauna i Korwina-Mikke – zadeklarowanych monarchistów – to zapewne cenna życiowa lekcja. Tak właśnie wygląda alians z d***kracją.

Autorstwo: Agnieszka Piwar
Źródło: Piwar.info

 

Kolejna przegrana Lasów Państwowych ws. Puszczy Białowieskiej


Na początku października br. Sąd Okręgowy w Warszawie oddalił wniosek Lasów Państwowych o zmianę zabezpieczenia powództwa ws. Puszczy Białowieskiej. Zabezpieczenie to zostało wydane przez sąd w listopadzie 2021 r. na wniosek Pracowni na rzecz Wszystkich Istot, aby ochronić przed zniszczeniem przyrodę tego unikatowego lasu.

W ramach zabezpieczenia sąd zakazał leśnikom wycinki i wywozu drzew z najcenniejszych fragmentów Puszczy – m.in. z drzewostanów ponadstuletnich i siedlisk takich gatunków jak sóweczka, włochatka, dzięcioł białogrzbiety i trójpalczasty. Uzyskanie zabezpieczenia było możliwe z uwagi na złożenie przez Pracownię na rzecz Wszystkich Istot pierwszego w Polsce, precedensowego pozwu cywilnego przeciwko Lasom Państwowym za zniszczenia dokonane w 2017 r. w ramach masowych, nielegalnych wyrębów Puszczy.

Leśnicy chcieli kontynuować wycinkę Puszczy pod pretekstem zagrożenia pożarowego, ale przedstawili w sądzie dokumenty, które temu zaprzeczają. Wiosek o zmianę zabezpieczenia motywowany był rzekomym wzrostem zagrożenia pożarowego od chwili udzielenia zabezpieczenia, tj. od 2021 r., z uwagi na zalegające martwe drewno. Co jednak znamienne leśnicy na poparcie tej tezy przedstawili dokument oparty o dane z 2019 r. a więc sprzed udzielenia zabezpieczenia, który nie mógł nawet uprawdopodobnić stawianej przez leśników tezy. Co więcej, przedstawiony przez nich materiał wprost potwierdza zmniejszenie zagrożenia pożarowego na terenie Puszczy Białowieskiej w okresie obowiązywania zabezpieczenia (liczba pożarów: 2018 r. – 10 pożarów; 2019 r. – 11 pożarów; 2020 r. – 12 pożarów; 2021 r. – 6 pożarów). Jednocześnie leśnicy przemilczeli w swoim wniosku, że planowane przez nich usuwanie martwych świerków jest działaniem zwiększającym zagrożenie pożarowe Puszczy – przez towarzyszące temu zabiegowi pojawienie się na dnie lasu dużych ilości aktywnej ogniowo drobnicy drzewnej (gałęzie, kora) oraz zniszczenie spontanicznego odnowienia drzew liściastych, które ograniczają rozwój łatwopalnych traw i paproci.

„Jak widać, w dążeniu do dewastacji Puszczy Białowieskiej Lasy Państwowe nie cofną się nawet przed manipulacją i próbą wprowadzenia sądu w błąd. Od 2018 r. leśnicy zatrudnieni w trzech puszczańskich nadleśnictwach nie mają nic do roboty i cała ich uwaga skupia się na osłabieniu ochrony Puszczy. Przygotowali projekty Planów Urządzenia Lasu na kolejną dekadę, które zakładają wycinki cennych fragmentów Puszczy i sztuczne nasadzenia w drzewostanach ponadstuletnich. Próbują doprowadzić do korekty stref ochronnych UNESCO i wyłączenia z zakazu wycinek ponad 60 km2 terenu, chroniącego m.in. 250-letni drzewostan. Na swoje funkcjonowanie wydają miliony złotych, a ich pensje są utrzymywane z eksploatacji lasów w innych częściach kraju. To pokazuje, że Lasy Państwowe są złym zarządcą Puszczy Białowieskiej. Puszcza odradza się spontanicznie, a do jej funkcjonowania nie są potrzebni leśnicy” – komentuje Radosław Ślusarczyk z Pracowni na rzecz Wszystkich Istot.

W 2021 roku dopłaty do funkcjonowania trzech puszczańskich nadleśnictw (Białowieża, Browsk i Hajnówka) wyniosły 29,7 mln zł, czyli niemal trzykrotnie więcej niż całkowity przychód Białowieskiego Parku Narodowego (11 mln zł), a także więcej niż suma wszystkich dopłat do działalności parków narodowych ze środków Funduszu Leśnego w tym samym roku.

Pracownia w sprawie ochrony Puszczy Białowieskiej na drodze pozwu cywilnego współpracuje z mec. Beatą Flipcovą z Sanecki Kowalik Filipcová Kancelaria Radców Prawnych s.c.

Autorstwo: Pracownia na rzecz Wszystkich Istot
Zdjęcie: Robert_z_Ziemi (CC0)
Nadesłano do WolneMedia.net

  Barwy narodowe Polski W dniu dzisiejszym obchodzimy patriotyczne święto — Dzień Flagi Rzeczypospolitej Polskiej. Skąd jednak wywodzą się b...