Pato-szkoła w PRL. Jak udało nam się przeżyć?
Na tak postawione pytanie, dość creepy przyznaję, nie wiem, jak odpowiedzieć. Po prosto przemieliło nas, wbiło do głowy historyczny i dialektyczny materializm, dziś odrzucony nawet przez „rotweilera Darwina”, czyli profesora Richarda Dawkinsa. Przeżyliśmy, bo nie było w PRL wielu z tych obecnie masowo importowanych z Zachodu socjopatologii. Nie było świerszczyków w kioskach „Ruchu”, ani z drugiej strony pism typu „Nie z tej Ziemi” czy „Czwartego Wymiaru” (chyba ten drugi do dziś się ukazuje, ale cienko przędzie, jak większość wszystkich czasopism). Nagle, jak za dotknięciem różdżki 4 czerwca 1989 „skończył się w Polsce komunizm”, jak powiedziała te słynne słowa prowadząca wieczorne „Wiadomości” spikerka. „A spiker cedził ostre słowa, od których nagła wzbierała złość”. I jeszcze: „nocą przy małym tranzystorze mróz mi pokąsał mózg i dłonie spikera, chłodny głos sprawił, że wiem już, jak się tonie”.
Indoktrynacja i pranie mózgów w szkole PRL dotyczyć miało wszystkiego. Rodzice nie mieli nic do powiedzenia w sprawie programu nauczania, narzucanego odgórnie nie przez kuratoria oświaty (cóż za słowo, nawiązujące do mitycznej epoki Oświecenia, ale nie w sensie buddyjskim), ale płynące z jeszcze wyższych poziomów politycznej piramidy, prawdopodobnie od wspomaganych przez filozofów marksistwoskich (nawet uczelnie techniczne miały katedrę „filozofii Marksa”) politruków z KC PZPR. Szkoła powszechna, jak nazywano w czasach II RP jest wynalazkiem socjotechnicznym epoki Oświecenia, a może nawet XVI wieku, niesłusznie zwanego zresztą „złotym”. Wcale nie był tak złoty, jak jedna z dwóch kopuł kaplicy Zygmuntowskiej na Wawelu. Ale to szczegół, w tym artykule nieistotny. Tak czy siak, faktycznie uniwersytety powstały w Europie w średniowieczu i przy pomocy Kościoła. Tyle, że poziom scholastyki był tragiczny. Europa zaczęła „wyprzedzać” inne rejony świata, szczególnie Arabów i Chiny dopiero od wynalezienia maszyny parowej, może jeszcze ruchomej czcionki. To na wschodzie przechowano elitarną wiedzę starożytności, gdy w Europie szalała inkwizycja. Koło, alfabet i inne wynalazki (pierwszy szpital psychiatryczny, nie będący więzieniem, powstał o ile pamiętam w Kairze w XI wieku) – to nie europejskie wynalazki. Odkrycia geograficzne też zostały zmanipulowane przez wzór „białego, heteroseksualnego, zdrowego psychicznie i silnego fizycznie mężczyzny”. Nawet dziś GenAI stereotypowo ukazuje eurocentryczny wzór „białego mężczyzny” i podobnie schematycznie (i zarazem wykluczająco) pozostałe rasy ludzkie. Tu koniec dygresji.
Szkoła w PRL miała wychować „obywatela”. Posłusznego władzy trybika w społeczeństwie bez religii („and no religion too”), kierowanego dyrektywami z pożółkłych manuskryptów marksistów i freudystów, ale tych ostatnich akurat mniej doceniano (jedynie jawny ateizm Freuda, ale Junga już nie tolerowano). Miał to być obywatel kosmopolityczny, bez uprzedzeń i „odchyleń prawicowo-nacjonalistycznych”, kierujący się w życiu techniką, pragmatyzmem, utylitaryzmem, mający na wzór oświeceniowych „dyletantów” (nie było to wtedy określenie pejoratywne) posiadać szeroką wiedzę „materialistyczną” o świecie z naciskiem na ateizm co najmniej praktyczny, a najlepiej – także podbudowany teoretycznie na przybudówkach katedr politechnicznych.
Modne były zawody inżynierskie. Niechętnie patrzono na „humanistów”, tych burżujów (!). Cenzurowano lektury, a lekcje były ułożone tak, jak szufladki w czytelni – osobno fizyka, osobno chemia, osobno matematyka. Jest to absurd, bo językiem wszystkich nauk ścisłych jest matematyka, poza tym chemia opiera się na fizyce, a na chemii – nauki przyrodnicze. Geografia i inne przedmioty (słynne ZPT, czyli zajęcia praktyczno-techniczne i papier milimetrowy), jak choćby zwłaszcza niezakłamana historia były gorzej widziane. Język polski oczywiście, tyle, że uczono nas gramatyki, zapominając o tym, co odkrył Noam Chomsky, słynny naukowiec, że rodzimy się ze strukturą gramatyczną (natywną) i nie ma potrzeby uczenia gramatki ojczystego języka. Struktury gramatyczno-fleksyjno-składniowe są wrodzone, co do tego nie ma już lingwistyka wątpliwości. I to samo dotyczyło innych przedmiotów, a w sumie składało się na tak zwany w teorii pedagogiki „encyklopedyzm”, polegający na tym, żeby wiedzieć po pierwsze, jak najwięcej, najlepiej – wszystko, co można w ogóle na tym etapie „dziejowym” wiedzieć, po drugie – wiedzieć powierzchownie, ale ze wszystkich przedmiotów, po trzecie – odsuwać specjalizację na okres najlepiej studiów.
Tyle, że wtedy studentów było 5% społeczeństwa, większość kończyła edukację najwyżej na jakichś policealnych szkołach, 30% miało wykształcenie podstawowe, kolejne 30% kończyło technika 5-letnie albo 3-letnie zawodówki, które nota bene nie były takie złe, bo przynajmniej – choć bez koniecznego tła – dawały jak to się mówiło wtedy „porządny fach” czy „konkretny zawód”. I było w tym trochę racji, może więcej niż trochę. W latach 1990. nagle inżynierowie odpłynęli, a pojawili się wszędzie „humaniści”. Niestety, z wiedzą bez kontekstu nauk ścisłych, począwszy co najmniej od poziomu fizyki, żadna humanistyka się udać nie może. Świat jest bowiem prawdopodobnie złożony hierarchicznie, a jego podstawą informacja, choć na razie nie mamy na to twardych dowodów.
Nie przedłużając, szkoła w PRL była publiczną, opłacaną przez podatników, pralnią małych umysłów. Dziś widać tego efekty, podobnie jak fatalnie prowadzonej katechizacji. Wiemy coś z tego, coś z tamtego, ale w sumie widzimy drzewa, ale nie las. Dziś jest odwrotnie – na fali „pól wiedzy” czy lepiej – „bloków edukacyjnych” miesza się wszystko ze wszystkim. Już wtedy w szkołach średnich były profile klasowe – ktoś wybierał „mat-fiz”, ktoś „bio-chem”, ktoś „poszerzony niemiecki”, etc. To nie był głupi pomysł i należałoby wrócić. Bo „bloki przedmiotowe” nijak się mają do modnych w XX wieku szkół alternatywnych, w rodzaju słynnego projektu „Montressori”, nastawionego jedynie na rozwój, szczególnie w sztukach (plastyka, muzyka, literatura) i w szerokim spojrzeniu na świat.
Kilka lat temu ktoś mi powiedział, że do sukcesu w życiu potrzebne są wysokie kompetencje nie „miękkie” (jakie?), ale twarda wiedza z dwóch obszarów: 1) komputery, programy; 2) języki obce. Dziś to drugie chyba nieco się zdezaktualizowało. Jeśli więc nie będzie solidnej edukacji cyfrowej w Polsce, pozostaniemy montownią i dystrybutorem siły roboczej. Osobiście codziennie uczę się czegoś nowego z informatyki, która też była fatalnie nauczana w liceum, bo nikomu się nie śniło o Internecie, komputery ledwo dostały twarde dyski (zamiast magnetofonów, a później – dyskietek miękkich) i były połączone co najwyżej w „ethernet” czy „intranet”. Było to w I połowie lat 1990. Musiało minąć trzydzieści lat, aby ludzie w Polsce zrozumieli, że przyszłością są komputery. Na Zachodzie zrozumieli to już w połowie XX wieku. Cóż, mamy czas. Oby go tylko nie przegrilować.
Autorstwo: Rafał Sulikowski
Źródło: WolneMedia.net
Autor pisze o indoktrynacji PRL z racji tego, że sam jest produktem indoktrynacji zachodniej z lat 90tych. I miota się przy tym strasznie, bo teoria nie przystaje do praktyki. Całe to psioczenie na szkołę PRLu bardziej przystaje do szkoły dziś:
“Szkoła w PRL miała wychować „obywatela”. Posłusznego władzy trybika w społeczeństwie bez religii […] Miał to być obywatel kosmopolityczny, bez uprzedzeń i „odchyleń prawicowo-nacjonalistycznych””
W tym złym PRLu produkowaliśmy statki, samochody i samoloty oraz filmy najwyższych lotów. Gdzie to się podziało?
Wystarczy spojrzeć na mapę świata, które państwa prowadzą, czy prowadziły w zamożności (ile możesz kupić za wypłatę) oraz co osiągnęły technologicznie. Obecnie przeżywają (te państwa) trudności spowodowane wzrostem bezbożności/upadkiem moralności wśród zamieszkujących je narodów.
Jest to kara za głupotę
Obojętnie jaki “głąb” po prlowskim Liceum ” zagina” pana Sulikowskiego małym paluszkiem lewej dłoni….
… o ile jest praworęczny
Jeśli leworęczny to takimże prawej dłoni.
W każdym przypadku tej… słabszej.