środa, 9 kwietnia 2025

 

Fetowanie klęski



W Radomiu od dobrych kilku lat w drugiej połowie czerwca zaczyna się prawdziwa feta. Nagle zaczyna się mówić, jak pamiętnego 25 czerwca 1976 roku robotnicy z Zakładów Metalowych poszli pod budynek Partii (mieszczący się w dawnej siedzibie Lasów Państwowych). Następnie został on podpalony – stąd pochodził PRL-owski dowcip o płonących komitetach. Od tamtej pory elegancki modernistyczny budynek z 1938 roku jest skażony tandetną warstwą izolacyjną. Później oddziały ZOMO rozpędziły demonstrantów. Gierek grzmiał natomiast o „warchołach z Radomia”.



Komunistyczna autokracja znała tylko jedną metodę zemsty. W Radomiu zaprzestano dalszych inwestycji, ów 1976 rok oznaczał koniec rozbudowy zarówno przemysłu zbrojeniowego jak i elektromaszynowego. Do tego również przerwany został rozwój urbanistyczny miasta. Ówczesna Wyższa Szkoła Inżynierska została połączona z Kielecką, a część pociągów z Lublina do Krakowa skierowano przez Ostrowiec Świętokrzyski. Los Radomia komuna postanowiła przypieczętować, zamieniając je w postindustrialne, zapyziałe prowincjonalne miasto; poniekąd dopełniło się to w końcu lat dziewięćdziesiątych, kiedy doszło w jednym 1999 roku do upadku zakładów skórzanych i obuwniczych (Radoskór) oraz zbrojeniowo-maszynowych (Łucznik).

Reasumując, warto zadać sobie pytanie: czy jest co świętować? Oczywiście, dla lokalnego samorządu składającego się głównie z kliki PZPO oraz Populizmu i Socjalizmu wydaje się bardzo fajnie wydawać cudze pieniądze. Stąd organizuje się Free(Ra)Dom Festiwal, na który praktycznie nikt nie przychodzi i który w gruncie rzeczy jest mało atrakcyjny; tak mało pociągający, że większa część mieszkańców jakby nie dostrzegała wiszących wszędzie plakatów. Poza tym zarówno Populizm i Socjalizm, jak i PZPO, muszą wskazać na swoje solidarnościowe korzenie. Bo my się biliśmy z komuną! No i trzeba zacząć gadkę, że bez rozruchów radomskich nie byłoby Solidarności. Do tego dochodzi jeszcze cała masa innego wzniosłego eciepecie.

Tylko że ów 1976 rok jest jedną z najtragiczniejszych dat w historii Radomia. Gorszą był tylko najazd tatarski w 1246 roku, kiedy został złupiony i spalony. Solidaruchowscy spadochroniarze może mają co świętować, natomiast normalny człowiek nie. To właśnie dzięki temu całej ruchawce Radom stanowi miasto-mem. Każdy normalny człowiek chciałby zapomnieć takie zajście, możliwie je mocno ukrywać niczym deformacje narządów intymnych. A nie świętować! Bo nie ma czego! Sam nie rozumiem i dziwię się ludziom, na Free(Ra)dom Festival pewnie się nie wybiorę ze względu na wiejącą sztampę i nudę. Zapewne znajdę sobie w tym czasie tysiąc innych zajęć. Co prawda o tym zajściu jest niezwykle smutna poza samym faktem klęski. Po prostu była to prowokacja. Jakoś w żadnej garbarni nie doszło wówczas do strajku i żadnego partyjniaka nie wrzucono do jakże smakowitego ścieku garbarskiego; a smród to jest nie z tego świata! Strajkowali pracownicy zakładów zbrojeniowych o istotnym znaczeniu dla obronności państwa. Stąd wysoce prawdopodobne, że zostali do tego celu podpuszczeni albo przez SB, albo WSW (ówczesny wywiad i kontrwywiad wojskowy).

Niemniej jednak w polskiej duszy jest pewna skłonność do fetowania klęsk. Już pół biedy, żeby to dotyczyło ludności Radomia. Co jedną nogą tęsknią do komunizmu, a drugą chcą jednak przyznać, że się z nią bili; to już takie zadziwiające rozdwojenie jaźni! Skłonność do świętowania klęsk jest jakoś wpisana w naszą mentalność od czasów co najmniej dziewiętnastowiecznych. Już wówczas Eliza Orzeszkowa wypowiedziała słynną frazę „gloria victis”; do tej pory pamiętam, jak w drugiej klasie szkoły średniej byłem katowany śmiertelnie nudnym opowiadaniem o takim tytule. Mamy także Chrystusa czy Winkelrieda Narodów. Co za okropne i ohydne brednie! I jak mocno wryły się one w naszą mentalność.

Ledwo kończy się czerwiec, mija lipiec, a tu zaczyna się mówić o innej wielkiej klęsce. Nazywa się ona draką warszawską. Po prostu zrównano z ziemią większą część milionowego miasta, śmierć poniosło około ćwierć miliona ludzi. I my mamy to świętować? Jedyną zaletą było zaoranie do gołej ziemi slumsów, przykładowo na Woli czy Czerniakowie. Na tym pozytywy się kończą. W rzeczonym powstaniu zginęło wielu przedstawicieli inteligencji przedwojennej. Przykładem był znakomity lekarz i antropolog Edward Loth. Draka warszawska wpisuje się zatem w klasyczny dla powstań narodowych schemat niszczenia elit. Armia Krajowa została odgłowiona i wykrwawiona. Głównymi beneficjentami całego zajścia byli Stalin oraz instalowany przez niego w Polsce rząd komunistyczny. Przecież ludzie, którzy mogliby się postawić, zostali albo zabici, albo wysłani do obozów na terenie Niemiec. Również Armia Krajowa nie mogła przekształcić się w jakąkolwiek siłę polityczną zdolną hamować komunistów. Dlaczego na przykład w Czechosłowacji czy na Węgrzech były opory w instalowaniu komunizmu, udało się to dopiero w latach 1947 i 1948? Tam byli bowiem ludzie zdolni im się chociaż przez kilka lat przeciwstawiać. W Polsce tacy albo wąchali kwiatki od spodu, albo siedzieli na emigracji. W dodatku – podobnie jak w przypadku radomskich rozruchów – świętujemy tutaj zewnętrzną prowokację. Drakę warszawską – patetycznie nazywaną powstaniem – wraz z całą akcją „Burza” najprawdopodobniej zmajstrowała agentura NKWD, a w zasadzie NKGB. Widać bowiem jasno, kto na tym najmocniej skorzystał.

W tym roku było nieco ciszej niż w zeszłym, lecz także się mówiło. Powstanie styczniowe! Jakiż to wielki i szlachetny zryw! No i znowu fetowanie skutków skończonego kretynizmu. Przecież powstanie styczniowe zakończyło się absolutną klęską i od początku było skazane na porażkę. Przeciwko oddziałom carskim nie walczyła nawet żadna regularna armia. Późniejsze represje Rosji carskiej – prowadzone przez Michaiła Murawjowa (nazwanego Wieszatielem ze względu na nadzwyczaj częste wysyłanie na stryczek) oraz Konstantina von Kauffmanna – wpłynęły na zmniejszenie oddziaływania kultury polskiej na Kresach. Przecież wcześniej to Żmudzini (obecni Litwini), Białorusini czy Ukraińcy do linii Dniepru polonizowali się. Na terenach litewsko-ruskich w zasadzie cała elita mówiła po polsku. Skądinąd dobrze wiadomo, że już w 1696 roku zrezygnowano z redagowania dokumentów po białorusku – był to drugi język urzędowy – ponieważ wszyscy rozumieli po polsku. Kultura polska była od dawna atrakcyjna dla ludów zamieszkujących obszary między Niemnem a Dźwiną z jednej strony, a Bugiem a Dnieprem z drugiej. Gdyby nie to nieszczęsne powstanie, to może mieszkalibyśmy w Polsce kończącej się na linii Dniepru. Ale cóż… rzuciliśmy się do boju. I jak to się skończyło! Tak jak musiało, czyli na bólu, zgrzytaniu zębami, okupacji wojskowej, wewnętrznych cłach dla Kongresówki oraz ostrej fali rusyfikacji (nazwanej nocą apuchtinowską). W zasadzie, kto na tym skorzystał? Nasz bitewny zapał wykorzystał rzutki polityk nazwiskiem Otton von Bismarck. Powstanie styczniowe dla niego było świetnym argumentem do poprawienia stosunków z Rosją oraz zawiązania z nią sojuszu. Bismarck również proponował pomoc Rosjanom w tłumieniu powstania. Zrobiliśmy zatem wielki prezent Prusom i ułatwiliśmy im późniejsze zjednoczenie Niemiec. Bismarck dzięki temu mógł rozegrać swoją szachową rozgrywkę między potęgami, które nie były zainteresowane powstaniem jednolitego państwa niemieckiego – wymienić tutaj należy Rosję, Austrię oraz Francję. Również Rosjanie się nieco nauczyli. Konstantin von Kauffmann był w późniejszym okresie generałem-gubernatorem Turkiestanu. Zniósł niewolnictwo – na wzór zniesienia pańszczyzny. Wprowadził także zasadę, że do wojska idą tam ochotnicy, aby zapobiec potencjalnym rozruchom; ten zapis był przestrzegany aż do 1916 roku. Jednocześnie von Kauffmann nie likwidował lokalnych struktur feudalnych. Dobrze wiadomo, że chanaty Chiwy i Buchary przetrwały do 1920 roku, kiedy zostały przekształcone w Uzbecką SRR. Rosjanie nauczyli się nie robić problemów z kłopotliwymi miejscowymi.

Cóż, my Polacy lubimy robić prezenty wszystkim dookoła. Nie tylko za wolność naszą i waszą, a także dzięki innym przejawom naszej głupoty, wszyscy naokoło bardzo dużo korzystają. A my, to jak to dobrze napisał Jan Kochanowski w „Pieśni o spustoszeniu Podola”: bo Polak zarówno przed, jak i po szkodzie, głupi. Po prostu nic się nie uczymy. A jak zebraliśmy takie solidne manto, to wypadałoby zmienić mentalność. Zamiast świętować klęski, powinniśmy zacząć mówić o zwycięstwach. I zamiast umartwiania się nad tym Chrystusem czy Winkelriedem Narodów, zacząć budować pozytywną mitologię narodową. Taką, jaką ma każda nacja wokół nas. A nie fetowanie klęsk, które wraz ze stosowaną przez „Szabas Cajtung” i solidaruchów pedagogiką wstydu, powoduje tylko wstyd z racji przynależności narodowej.

Jest taki amerykański dowcip. Przychodzi Polak do baru i rzuca psie odchody na stół. „O mało w to nie wszedłem!” – powiedział. Oczywiście jest to o mitycznej polskiej głupocie; amerykańskie dowcipy o Polakach pokazują nas jako kompletnych tumanów. Niemniej jednak tutaj jest też ten element rozgadywania i rozpamiętywania. Dla pragmatycznego Amerykanina jest to głupie, ponieważ liczy się to, co tu i teraz. Natomiast dla Polaka będzie ważne, że przyniósł do baru psie ekskrementy, w które postanowił nie wejść, a w których już zdążył się utytłać. I tak jest z fetowaniem klęsk. Pamiętać należy, aby nie dorabiać mitologii i nie mówić tekstów w stylu „o mało w to nie wszedłem”, jakby to było wzniosłe wydarzenie. Lecz należy wyciągać wnioski i nie powtarzać błędów, aby przez nasz kraj nie przetoczyła się kolejna wojenna pożoga.

Autorstwo: Erno
Źródło: WolneMedia.net

 ABC dla Włocławka i Okolic

Wszystko dla dobra miasta i mieszkańców!
Zaczynamy kolejne kroki taneczne, tym razem przy dźwiękach szeleszczących banknotów i stukotu monet. Bo choć jedni liczą złotówki, inni obracają setkami tysięcy zawsze w rytmie, który najlepiej pasuje do układu choreograficznego.
Czy to walc inwestycyjny, czy może tango nieruchomościowe? Przekonajmy się, jakie figury zatańczą dla nas nasi radni w kolejnych odsłonach tego spektaklu!
Analiza majątku radnego Arkadiusza Piaseckiego
Arkadiusz Piasecki, urodzony w 1974 roku w Choceniu, jest właścicielem gruntów rolnych, pastwisk oraz innych nieruchomości. Karierę zawodową rozpoczynał w rolnictwie, następnie pracował w markecie, a kolejnym etapem jego ścieżki zawodowej było stanowisko akwizytora znanej marki czekolady. Warto zauważyć, że na wielu oficjalnych zdjęciach radny pojawia się z produktami tej firmy, co może sugerować formę promocji czy odpłatnej, pozostaje kwestią otwartą.
Radny początkowo próbował swoich sił w polityce w ugrupowaniu określanym mianem “Kota, który się Palił”, jednak po nieudanym epizodzie politycznym zdecydował się na zmianę barw i dołączył do Platformy Obywatelskiej. Dzięki skutecznemu lansowaniu się w środowisku politycznym uzyskał mandat radnego.
W 2017 roku oświadczenie majątkowe Arkadiusza Piaseckiego i jego żony wskazywało następujący stan posiadania
• Grunty rolne o powierzchni 2 ha wycenione na 80 000 zł,
• Pastwisko oraz dwie działki,
• Mieszkanie o powierzchni 49 m², którego wartość określił na 120 000 zł,
• Pięć garaży,
• Zasoby pieniężne:
• Gotówka w wysokości 8 447 zł,
• Fundusze inwestycyjne w kwocie 15 482,10 zł,
• Lokata bankowa na 30 199 zł,
• Środki w walucie obcej: 3 191 dolarów amerykańskich.
Radny w 2018 roku uzyskał następujące dochody:
• Praca w Mondelez Polska – 3 029 zł,
• Sąd Rejonowy we Włocławku – 119 zł,
• Wynajem garaży – 80 zł,
• Dieta radnego – 702,64 zł.
Nagły wzrost majątku w 2019 roku
W 2019 roku Arkadiusz Piasecki aktywnie udzielał się publicznie – brał udział w wydarzeniach charytatywnych, rozdawał paczki, sadził choinki, a także prowadził działania promocyjne. Jednocześnie znacząco powiększył swój majątek.
Największą uwagę budzi zakup nieruchomości w prestiżowej części osiedla Południe we Włocławku. Wokół tej inwestycji narosło wiele kontrowersji, ponieważ działka, na której znajduje się nieruchomość, wcześniej należała do Skarbu Państwa. Następnie przeszła w ręce prywatne, a jej właściciel ogłosił bankructwo, co umożliwiło jej nabycie przez dewelopera.
Radny zakupił dom o powierzchni 167 m² za kwotę 420 000 zł, co oznacza koszt 2 515 zł za 1 m², nie uwzględniając wartości działki. Dla porównania, w 2019 roku ceny rynkowe w tej lokalizacji wynosiły od 4 000 zł do 6 000 zł za 1 m², co oznacza, że wartość tej nieruchomości powinna wynosić co najmniej 668 000 zł. Powstała w ten sposób różnica w wysokości 248 000 zł budzi pytania o sposób pozyskania nieruchomości po tak korzystnej cenie.
Dodatkowo w 2019 roku radny zakupił ziemię uprawną, zwiększając powierzchnię swojego gospodarstwa rolnego z 2 ha do 3,97 ha. W oświadczeniu majątkowym wycenił ją na 160 000 zł, co oznacza średnią cenę 4 zł za 1 m². Tymczasem według ówczesnych stawek rynkowych, minimalna wartość takiej ziemi powinna wynosić 6,5 zł za 1 m², co daje łączną wartość 258 000 zł. Powstała w ten sposób różnica w wysokości 98 050 zł.
Zestawienie oświadczeń majątkowych Arkadiusza Piaseckiego budzi kilka istotnych wątpliwości:
1. Dlaczego wartość nieruchomości w oświadczeniu jest znacząco niższa niż ceny rynkowe?
2. Jakie były okoliczności przejęcia działki od Skarbu Państwa i jej późniejszej sprzedaży deweloperowi?
3. Skąd pochodziły środki na zakup domu i ziemi w tak krótkim czasie?
4. Czy kwoty podane jako dochody z wynajmu garaży są zgodne z rzeczywistością?
Informacje zawarte w niniejszej analizie opierają się na oświadczeniach majątkowych radnego. Pytania pozostają otwarte, a dalsze wyjaśnienia mogą dostarczyć odpowiednich kontekstów.
Szanowni Państwo, mieszkańcy tego pięknego miasta!
Jeśli nie chcecie, bym dalej tanecznym krokiem pisał o finansach naszych radnych dajcie znać A jeśli jednak uważacie, że warto kontynuować ten rytm i jeszcze głębiej zajrzeć do oświadczeń majątkowych, to… zostawcie 👍w komentarzach

https://www.facebook.com/photo/?fbid=122135022212573569&set=gm.1747385399376574&idorvanity=243055943142868



wtorek, 8 kwietnia 2025

 

Próba przemytu z Polski 580 kg materiałów wybuchowych



Jedna z pilnie strzeżonych granic Polski z Białorusią, ogrodzona płotem i zasiekami, okazała się nieszczelna. Celnicy białoruscy wykryli bezprecedensowy przypadek próby przemytu – ponad 580 kilogramów materiałów wybuchowych ukrytych w aucie, które wcześniej przekroczyło polską granicę z zamiarem podróży do Rosji. Materiał zatrzymano na przejściu granicznym w Brześciu. Zaalarmowane zostały służby bezpieczeństwa Białorusi.

https://www.youtube.com/watch?v=3OO9HHixcE0&ab_channel=TimesNowWorld

Dokonana 6 kwietnia br. konfiskata materiałów wybuchowych była największą, z jaką miały do czynienia. Szczegóły wskazują na ogromną skalę operacji przerzutu międzynarodowego.

Specjaliści stwierdzili, że przemycane materiały to czteroazotan i PETN – związki często wykorzystywane w celach wojskowych oraz w akcjach terrorystycznych. Materiał przewożony był mercedesem przez 41-letniego kierowcę. Zawartość, według ustaleń kontroli, miała trafić do Rosji. Pojazd został oznakowany przez system analizy ryzyka i poddany prześwietleniu. Kontrola wykazała podejrzane zaciemnienie w podłodze pojazdu, jak również w ścianie oddzielającej część bagażową od pasażerskiej. Poddanie pojazdu szczegółowym oględzinom ujawniło dodatkową warstwę tłumiąco-izolacyjną z płyt wiórowych posmarowanych smarem technicznym, prawdopodobnie w celu uniknięcia wykrycia przez wyszkolone psy. Wezwano specjalistyczne służby celne, by bezpiecznie usunąć materiały. Badania laboratoryjne potwierdziły obecność PETN, który, zawierający substancję lotną, zagraża bezpieczeństwu publicznemu i może powodować poważne zniszczenia.

Podczas wyjaśnień mężczyzna prowadzący pojazd oświadczył, że jechał do Rosji na prośbę znajomego z Estonii.

Aktualnie śledczy sprawdzają ewentualność istnienia szerszej siatki przemytniczej lub grup bojówkarskich. Incydent przyczynił się do większego napięcia na granicy polsko-białoruskiej, dotychczas postrzeganej jako obszar szczególnej nieufności.

Mińsk nie posunął się wprawdzie do obwinienia Warszawy o przemyt, ale skonfiskowane materiały rodzą nowe podejrzenia o istnienie zmilitaryzowanego korytarza przemytniczego. Polscy ani rosyjscy urzędnicy nie wydali żadnych oświadczeń. Szlak prowadzący z Polski, przez Białoruś do Rosji, budzi zastanowienie – kim miał być adresat na terenie Rosji i jakiej katastrofy udało się uniknąć dzięki wykryciu i konfiskacie opisanych materiałów.

Opracowanie: Jola
Na podstawie: YouTube.com
Źródło: WolneMedia.net

 

Polska potrzebuje własnej strategii

Przez trzy dekady Polska konsekwentnie goniła Zachód i pod wieloma względami go dogoniła. Jesteśmy beneficjentem globalizacji i częścią Unii Europejskiej, która umożliwiła nam widoczny gołym okiem skok cywilizacyjny. Nasze drogi, uczelnie, miasta – zmieniły się nie do poznania. Ale odnoszę wrażenie, że nasz rozwój przypomina biegacza, który osiągnął dobry czas, ale nie zna celu, do którego biegnie.

To właśnie brak wyraźnego celu – a nie samo tempo – staje się dziś największym ograniczeniem. Przez lata opieraliśmy się na zagranicznych inwestycjach, funduszach unijnych i importowanych rozwiązaniach instytucjonalnych. To działało. Ale dziś pytanie brzmi co dalej?

Odpowiedzią musi być własna koncepcja rozwoju – plan, który wyjdzie poza logikę nadrabiania zaległości i zacznie wyznaczać kierunki. W przeciwnym razie grozi nam dryf, a z niego nie rodzi się ani dobrobyt, ani sprawcze państwo.

Jako społeczeństwo dojrzeliśmy do tego, by przestać pytać „na co nas stać?”, a zacząć mówić: „w co warto inwestować?”. Inwestycje publiczne w Polsce spadły do poziomu 4% PKB – stanowczo zbyt mało. Potrzebujemy całego programu energetyki jądrowej i kilku elektrowni, a nie pojedynczej dla symbolu. Chcemy innowacyjnej gospodarki? Musimy zwiększyć wydatki na badania i rozwój do poziomu co najmniej 5% PKB – tak, jak robi to Korea Południowa.

To nie jest wyraz megalomanii, lecz zwykłej odpowiedzialności. Państwo musi być zdolne do działania. Potrzebujemy Polski, która inwestuje – w kompetencje, w technologie, w infrastrukturę społeczną. Rzeczpospolitej, która organizuje przyszłość, a nie tylko reaguje na sondaże.

Nie ma nowoczesnego państwa bez nowoczesnej ochrony zdrowia. I nie chodzi wyłącznie o nakłady. Dziś mamy jeden z najniższych wskaźników oczekiwanej długości życia w Unii Europejskiej. To nie jest kwestia klimatu, lecz konsekwencja systemowych zaniedbań. Jeżeli obywatel z Warszawy ma większe szanse na leczenie niż ten z Raciborza, a ten z telefonem do lekarza – większe niż każdy inny, to nie jest to ani równość, ani cywilizacja.

Zacznijmy od rzeczy podstawowej: dostępność usług zdrowotnych musi być rzeczywista, nie tylko zapisana w ustawie. Cyfryzacja, przejrzystość kolejek, rozliczalność świadczeń – to wszystko nie jest technokratyczny luksus. To warunek zaufania społecznego. I uczciwości wobec obywateli.

Skoro mierzymy wysoko, powiedzmy to wprost: do 2050 roku Polska powinna znaleźć się w czołówce świata pod względem długości życia. Nie 20% poniżej średniej UE – tylko 20% powyżej. To nie utopia. To największy wskaźnik postępu.

Nie mniej istotna jest edukacja i nauka. Mobilność społeczna – czyli możliwość awansu dzięki kompetencjom, a nie pochodzeniu – to fundament sprawiedliwego I demokratycznego państwa. Trudno jednak nie zauważyć, że ten fundament zaczyna się kruszyć. Coraz częściej o szansach decyduje nie talent, lecz punkt startu. A to nie jest droga do nowoczesności.

Nasze uczelnie muszą być otwarte – nie tylko fizycznie, ale instytucjonalnie. Młody naukowiec z Przemyśla powinien mieć takie same szanse jak doktorant z Warszawy. A profesor z Indii, Ukrainy czy Egiptu nie jest zagrożeniem, tylko szansą na umiędzynarodowienie i konkurencyjność polskiej nauki. Inaczej nie będzie u nas drugiego Samsunga. Będziemy montować cudze pomysły, zamiast tworzyć własne.

Potrzebujemy programów, które przyciągają talenty. Nie tylko rodaków z emigracji, ale także młodych naukowców i inżynierów z całego świata. Globalna konkurencja o kapitał ludzki jest dziś faktem. Państwa walczą nie tylko o inwestycje, ale o ludzi, którzy potrafią te inwestycje zamienić w wiedzę, technologie i rozwój. Pomysły takie jak „10 tysięcy dla Polski” – stypendialny program repatriacyjny – są konkretną odpowiedzią na potrzeby państwa, nauki i gospodarki. Ale bez godnych wynagrodzeń i przewidywalnej ścieżki kariery naukowej, nie zatrzymamy najzdolniejszych – a tym bardziej ich nie przyciągniemy. Polska nie może być tylko krajem, który szkoli zdolnych ludzi dla cudzych gospodarek. Musimy stworzyć warunki, w których wybór Polski będzie dla młodego badacza wyborem przyszłości, a nie koniecznością.

Wszystko to jednak nie zadziała, jeśli nie uporządkujemy instytucji. Polskie życie publiczne zbyt często funkcjonuje w trybie folwarku. Służba zdrowia, sądownictwo, edukacja – zbyt często premiują układ, nie jakość. To nie tylko niesprawiedliwość – to bariera rozwoju.

Tam, gdzie instytucje straciły legitymację, trzeba mieć odwagę powiedzieć – zbudujmy nowe. Z jasnym mandatem społecznym, transparentnymi zasadami powołań i pełną rozliczalnością. To nie jest rewolucja – to higiena życia publicznego.

Tym, co najbardziej nas blokuje, jest brak zaufania – do instytucji, do państwa, do siebie nawzajem. Przez dekady żyliśmy w systemie, który uczył, że lepiej nie wychylać się, nie ufać, nie współdziałać. Inicjatywa traktowana była jak zagrożenie, a wspólny interes – jak frajerstwo. To trzeba przełamać. Musimy odzyskać wiarę w sens działania razem – nie przeciw sobie, lecz obok siebie.

Polska powinna czerpać z doświadczeń innych – nie po to, by je kopiować, ale by zbudować własną, świadomą drogę rozwoju. Może uczyć się od Czech, które dzięki nowej polityce grantowej wypromowały model trwałej współpracy uczelni z przemysłem i uruchomiły inwestycje w sektorze technologii zeroemisyjnych takich jak wodór czy OZE. Może inspirować się modelem Estonii, która przez lata budowała cyfrowe kompetencje instytucji publicznych, tworząc nowoczesne, sprawne i transparentne państwo, oparte na zaufaniu obywateli.

Możemy też spojrzeć na przykład Finlandii – kraju, który nawet w trudnych latach 90. nie zrezygnował z inwestycji w naukę i innowacje. Między 1991 a 1995 rokiem, mimo głębokiej recesji i bezrobocia sięgającego 19%, fiński rząd zwiększał wydatki na badania. Zamiast się kurczyć, inwestował w kadry, uczelnie i własne technologie. Efektem był nie tylko globalny sukces Nokii, ale i rozwój sektora ICT, który dziś pochłania ponad 40% fińskich nakładów na B+R – przy całkowitym poziomie przekraczającym 3,1% PKB. (Dla porównania: Polska – 1,56%). Finlandia nie liczyła na cud z zewnątrz. Zbudowała siłę własnym wysiłkiem. I właśnie ta wytrwałość, a nie chwilowy sprint, powinna być dla nas inspiracją.

Alternatywą jest dobrze znany scenariusz, czyli państwo, które istnieje formalnie, ale nie działa sprawnie. Instytucje, które są obecne, ale nie rozwiązują realnych problemów. Kadra, która ma wiedzę i kompetencje, ale zamiast kreować nowe rozwiązania, realizuje cudze – bo system nie daje jej przestrzeni do rozwoju.

A przecież mamy prawie wszystko, czego potrzeba, by być nowoczesnym państwem dobrobytu: silne społeczeństwo oraz zasoby, wykształconych i doświadczonych specjalistów. Brakuje tylko jednego – własnej strategii – odważnej, długofalowej i pisanej z myślą o przyszłości, nie o najbliższych wyborach.

Autorstwo: Piotr Kusznieruk
Ilustracja: WolneMedia.net (CC0)
Źródło: Trybuna.info

sobota, 5 kwietnia 2025

 

Sankcje mają charakter bumerangowy



Sześć państw – Niemcy, Francja, Włochy, Hiszpania, Brytania i Polska – ogłosiło gotowość do nałożenia sankcji na Rosję.


We wspólnym oświadczeniu wygłoszonym przez Radosława Sikorskiego zapowiedziano wykorzystanie wszelkich dostępnych sposobów ograniczających działania Rosji przeciwko Ukrainie. Wszelkie środki należące do Rosji, a znajdujące się na terenie Unii Europejskiej powinny nadal być zamrożone. Powinny one pozostać jako niedostępne dla właściciela, dopóki Rosja nie zakończy wojny z Ukrainą i zrekompensuje jej straty. Zadeklarowano gotowość wsparcia odbudowy Ukrainy w koordynacji z partnerami międzynarodowymi. Spotkanie ministrów spraw zagranicznych wymienionych państw zostało odnotowane na niemieckiej stronie internetowej. Zaznaczono, że stanowisko ministrów są tożsame z unijnym, ogłoszonym 30 marca 2025 r.

„Ukraina jest za konfiskatą rosyjskich środków i to jak najszybciej, bo z chwilą zakończenia wojny mogą one zniknąć” – oświadczył Wołodymyr Zełenski. Jego zdaniem powinny zostać wykorzystane na naprawę tego, co Rosja zniszczyła w działaniach wojskowych, czyli całą logistykę wojskową, schrony, uniwersytety, szkoły i szpitale. Według Zełenskiego zamrożenie jest niedostatecznym narzędziem nacisku na Rosję, natomiast zajęcie ich w celu sfinansowania odbudowy będzie dalszym ciągiem osłabiania Rosji.

Bruksela i Berlin nie podzielają zasadności konfiskaty środków, powołując się na legalizm, suwerenność i – co najistotniejsze – możliwość osłabienia waluty europejskiej oraz atrakcyjności inwestycyjnej w Europie.

Omawiane środki finansowe będące w gestii Europejskiego Banku Centralnego powinny być udostępnione właścicielowi w lipcu br. Zaprezentowano wobec tego pomysł przeniesienia środków do Belgii, by generowały one stały dochód z przeznaczeniem dla Ukrainy.

Ośrodek Studiów nad Bezpieczeństwem i Przestępczością Finansową reprezentowany przez Kingę Redłowską i Toma Keatingera na łamach „Politico”, przedstawił następującą opinię: „Państwa takie jak Polska, Czechy i kraje bałtyckie konsekwentnie opowiadają się za konfiskatą rosyjskich finansów z przeznaczeniem na potrzeby Ukrainy”.

Litewski minister Gintautas Budrys twierdzi, że sposoby finansowego działania, jak zamrożenie depozytów i sankcje, powinny wyprzedzać operacje wojskowe. Wysokość zamrożonych środków to 300 miliardów euro. Zdaniem przedstawicieli Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Japonii, Kanady i Unii Europejskiej, mogą one generować pokaźne przychody, jeśli zostaną potraktowane jako pożyczka w wysokości 45 miliardów dolarów.

Ukraińcy oczekują, że finanse te będą kolejną darowizną, dlatego zdążyli oszacować, że straty poniesione w trwającej wojnie, do których przyczyniła się Rosja, opiewają na 170 miliardów dolarów euro. Tyle im należałoby dać.

Emmanuel Macron powiedział w Paryżu, że „Najskuteczniejszym narzędziem oddziaływania gospodarczego są sankcje”. W związku z tym nałożenie nawet 500% ceł na Rosję, w mniemaniu wszystkich przedstawicieli ww. państw, szybciej doprowadziłoby do pokoju.

Gospodarka Rosji oparta jest na bogactwach naturalnych. Sankcje nałożone na Rosję zagwarantowała ich popyt na rynkach alternatywnych, uderzając w Europejczyków drożyzną surowców energetycznych i ich pochodnymi. Echem są bankructwa firm i galopujące powszechne ubóstwo.

Z ukazanych przez ukraińskie medium fragmentów stylu działania finansistów i kreatorów tarć politycznych, podtrzymujących wojny, wynika, że wskrzeszone idee francusko-brytyjsko-niemieckie zbliżają Europę do chaosu zjawisk z roku 1848. Europa XXI wieku ulega bolesnej deindustrializacji, a świat boleśnie doświadcza reakcji bumerangowej idącej za sankcjami.

Opracowanie: Jola
Na podstawie: YouTube.com
Źródło: WolneMedia.net



 

Hipokryzja USA ws. izraelskiej broni nuklearnej

Niezwykły trzyczęściowy serial emitowany w izraelskiej telewizji, Atom and Me, opowiada o tym, jak kraj ten zdobył broń jądrową. Przyjmuje za pewnik to, co każdy uważny widz wie od lat. Ale serial wykracza daleko poza ogólną dyskusję na temat izraelskiej broni jądrowej. Pokazuje determinację tego kraju, by zdobyć bombę, bez względu na koszty, w tym kradzież materiałów wybuchowych i komponentów bombowych ze Stanów Zjednoczonych oraz naruszenie ważnego traktatu o kontroli zbrojeń nuklearnych, którego Izrael jest stroną – i kłamanie na ten temat.

Izraelowi wolno to, czego nie wolno Iranowi

Ponieważ administracja Trumpa angażuje się w poważne dyskusje na temat przyłączenia się do Izraela w ataku na Iran w celu uniemożliwienia mu uzyskania broni jądrowej, warto rozwiać złudzenia co do modus operandi Izraela. Urzędnicy amerykańskiej administracji i Departamentu Stanu milczą na ten temat.

Wątkiem przewijającym się przez wszystkie trzy części filmu jest długi, przerywany wywiad, trwający aż do jego śmierci w 2018 roku, z Benjaminem Bloombergiem, szefem Lakam, izraelskiej agencji wywiadu naukowego odpowiedzialnej za misje nuklearne, które doprowadziły do izraelskiej bomby, z których niektóre były tak tajne, że trzymano je w tajemnicy przed Mossadem (Mossad to izraelska agencja, która gromadzi dane wywiadowcze i prowadzi tajne operacje). Bloomberg był w złym stanie zdrowia i zgodził się na rozmowę pod warunkiem, że wywiad zostanie wyemitowany dopiero po jego śmierci. Wywiad ten został uzupełniony pokazem materiałów archiwalnych i innych niedawnych wywiadów. Znaczenie tej serii nie polega na pokazaniu tego, co nie było wcześniej znane – choć istnieją szczegóły w tej kategorii – ale na opowiedzeniu w izraelskiej telewizji publicznej, za zgodą izraelskich cenzorów, o wydarzeniach, którym zaprzeczali zwolennicy Izraela w Stanach Zjednoczonych, w tym rząd USA.

Kilka wydarzeń omawianych w serialu jest bezpośrednio związanych ze Stanami Zjednoczonymi: kradzież w latach 1960. uranu 235 potrzebnego do produkcji bomb z zakładu NUMEC w Pensylwanii, gdzie przywódcy izraelskiego zespołu, który przemycił Eichmanna z Argentyny, w niewytłumaczalny sposób pojawili się w 1968 roku pod fałszywymi nazwiskami; nielegalny zakup setek szybkich przełączników (krytronów – rodzaj lampy gazowanej z zimną katodą) i ich wywiezienie z kraju w latach 1980. przez izraelskiego szpiega i handlarza bronią, a wówczas hollywoodzkiego producenta, Arnona Milchana; oraz, co najważniejsze w tym momencie, izraelski test jądrowy w 1979 r. na morzach u wybrzeży Republiki Południowej Afryki, który najwyraźniej był początkowym etapem testów termojądrowych. Test nuklearny naruszył traktat o ograniczonym zakazie prób jądrowych z 1963 r., którego Izrael jest stroną.

To, co rzuca się w oczy w serialu, to fakt, że Izrael kontroluje politykę USA dotyczącą izraelskiej broni nuklearnej. Od czasów Johna F. Kennedy’ego żaden prezydent USA nie próbował ograniczyć izraelskiego programu nuklearnego. Jego następca Lyndon Johnson nie rzucił wyzwania Izraelczykom w kwestiach nuklearnych i zatuszował izraelską próbę podczas wojny sześciodniowej w 1967 r. i bezkarnie pozwolił na zatopienie amerykańskiego statku szpiegowskiego Liberty. Takie były polityczne wpływy Izraela w Stanach Zjednoczonych.

Nikt nigdy nie został oskarżony o zniknięcie materiałów jądrowych z NUMEC. Kiedy kwestia izraelskiego zaangażowania pojawiła się ponownie w 1976 roku, prokurator generalny prezydenta Geralda Forda zasugerował, aby prezydent postawił w stan oskarżenia amerykańskich urzędników, prawdopodobnie w Komisji Energii Atomowej, za niezgłoszenie poważnego przestępstwa. Było już jednak za późno. Ford przegrał wybory na rzecz Jimmy’ego Cartera, który pozostawił tę sprawę bez odpowiedzi. Milchan nigdy nie został oskarżony o kradzież krytronów, choć później chwalił się handlem bronią i szpiegowaniem dla Izraela. Carter – i każdy prezydent USA po nim – nie podjął żadnych działań w odpowiedzi na nielegalny test nuklearny z 1979 roku.

Przyzwolenie Stanów Zjednoczonych na izraelską broń jądrową nie umknęło międzynarodowej kontroli, a widoczna hipokryzja podważa amerykańską politykę nierozprzestrzeniania broni jądrowej. Publiczne stanowisko rządu USA nadal jest takie, że nic nie wie o izraelskiej broni nuklearnej i najwyraźniej będzie to trwało, dopóki Izrael nie zwolni USA z nakazu milczenia. Polityka ta jest rzekomo egzekwowana przez tajny biuletyn federalny, który grozi podjęciem działań dyscyplinarnych wobec każdego amerykańskiego urzędnika, który publicznie przyzna, że Izrael posiada broń jądrową. Tymczasem Izrael nie jest szczególnie skryty w kwestii posiadania broni jądrowej. Jak na ironię, Izraelczycy nie wstydzą się odnosić do swojej broni jądrowej, gdy uważają to za przydatne. Najlepszym przykładem jest przemówienie premiera Benjamina Netanjahu z 2016 roku podczas wodowania Rahav, najnowszego okrętu podwodnego dostarczonego przez Niemcy. Times of Israel, stosując standard „według zagranicznych raportów”, opisał okręt podwodny jako „zdolny do dostarczenia ładunku nuklearnego”. W swoim przemówieniu Netanjahu powiedział: „Przede wszystkim nasza flota okrętów podwodnych działa odstraszająco na naszych wrogów… Muszą wiedzieć, że Izrael może zaatakować z wielką siłą każdego, kto spróbuje mu zaszkodzić”.

W jaki inny sposób, poza bronią nuklearną, okręt podwodny może odstraszać? Pociski manewrujące dalekiego zasięgu wystrzeliwane z okrętów podwodnych mogą nie tylko uderzyć w stolicę Iranu, Teheran, który jest głównym zagrożeniem dla bezpieczeństwa Izraela, ale także w każdą europejską stolicę.

Te wystrzeliwane z okrętów podwodnych pociski manewrujące mogą być wyposażone w głowice termojądrowe, które są również montowane w samolotach i pociskach ziemia-ziemia . Lekka broń termojądrowa oferuje elastyczność w zakresie przenoszenia, ale konstrukcje dwustopniowe są bardzo złożone. Izraelczycy logicznie uznali, że muszą przeprowadzić co najmniej jeden test zapalnika jądrowego małej mocy – choć obiecali, że tego nie zrobią – aby upewnić się, że ich pierwszy stopień zadziała.

W najnowszym odcinku izraelskiego serialu telewizyjnego, dziennikarz Meir Doron, pisząc o izraelskich tajemnicach bezpieczeństwa, mówi: „Po teście nuklearnym, po raz pierwszy, szefowie izraelskiego programu nuklearnego, Bloomberg, Szymon Peres i wszyscy pracownicy reaktora mogli spać spokojnie w nocy. Wiedzieli, że to, co budują, działa”.

Izrael nie jest sygnatariuszem układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej z 1970 r., ale podpisał i ratyfikował traktat o ograniczonym zakazie prób jądrowych z 1963 r., który zobowiązuje strony do niedetonowania ładunków jądrowych w atmosferze lub oceanach. Taki test uruchamia również przepis o nieproliferacji w prawie amerykańskim, poprawkę Glenna z 1977 r. (sekcja 102(B) ustawy o kontroli eksportu broni), która nakłada surowe sankcje na każdy kraj (inny niż pięć krajów zatwierdzonych przez układ o nierozprzenianiu), który zdetonuje urządzenie jądrowe po 1977 roku. Po otrzymaniu informacji o takiej detonacji prezydent powinien „natychmiast” nałożyć szeroko zakrojone sankcje. Tak się oczywiście nie stało.

Charakterystyczny podwójny sygnał eksplozji nuklearnej został wykryty przez amerykańskiego satelitę 22 września 1979 r., a amerykańskie agencje wywiadowcze były przekonane, że winowajcą był Izrael. Prezydent Carter nie chciał ryzykować swoich bieżących wysiłków w zakresie polityki bliskowschodniej, obwiniając Izrael. Biały Dom zapytał grupę naukowców, czy wykryty błysk światła mógł być w jakiś sposób niezwiązany z eksplozją nuklearną. Naukowcy wysunęli kilka pomysłów, co dało prezydentowi pretekst do uciszenia sprawy. W tym samym czasie Biały Dom trzymał w tajemnicy raporty marynarki wojennej o falach dźwiękowych w oceanie pochodzących z eksplozji, które potwierdzały dane satelitarne. Jimmy Carter napisał w swoim dzienniku: „Wśród naszych naukowców rośnie przekonanie, że Izraelczycy rzeczywiście przeprowadzili próbną eksplozję nuklearną w oceanie w pobliżu południowego krańca Afryki”. Wszystko to było zasadniczo przykrywką. Poprawka Glenna pozwala prezydentowi odroczyć sankcje ze względów bezpieczeństwa narodowego lub całkowicie je znieść poprzez działania Kongresu. Prawo nie pozwala prezydentowi na jego ignorowanie. Ale właśnie to wszyscy zrobili.

Cena milczenia

Milczenie rządu USA w sprawie izraelskiej broni nuklearnej oznaczało milczenie na jej temat w dyskusjach medialnych na temat irańskiego programu nuklearnego. Debata publiczna jest integralną częścią kształtowania polityki USA, a w przypadku Iranu jest utrudniona przez brak uczciwej oceny charakteru i celu izraelskiej broni jądrowej.

Istnienie tej broni mogło być pierwotnie środkiem odstraszającym przed nowym Holokaustem, ale teraz stało się narzędziem agresywnego i ekspansjonistycznego Izraela.

Niezdolność do zaangażowania się w uczciwą debatę publiczną pozwala Izraelowi i jego zwolennikom udawać, że stoi w obliczu egzystencjalnego zagrożenia ze strony Iranu, który jest gotowy zrzucić bombę atomową na Tel Awiw, gdy tylko ją zdobędzie. Różne aspekty irańskiego problemu są zaciemniane przez brak rozważenia wszystkich elementów polityki niezbędnych do sformułowania rozsądnej polityki USA.

Milczenie rządu USA nauczyło również prasę unikania tego tematu. Ostatni raz korespondent Białego Domu zapytał o izraelską broń nuklearną, nawet pośrednio, gdy Helen Thomas zapytała prezydenta Obamę w 2009 roku, czy wie o jakiejkolwiek broni nuklearnej na Bliskim Wschodzie. Otrzymała na to chłodną odpowiedź. Obama powiedział, że nie zamierza spekulować. Wyjątkiem od ogólnego braku zainteresowania prasy tą kwestią był raport Adama Entousa z 2018 r. w magazynie New Yorker, który opisywał, w jaki sposób prezydenci USA pisali tajne listy do Izraelczyków, obiecując, że nie zrobią nic, aby zapobiec izraelskiej broni jądrowej lub uznać jej istnienie.

Izrael twierdzi, że to amerykańskie zobowiązanie wynika z „umowy” zawartej przez Nixona i Goldę Meir podczas ich 15-minutowego spotkania w 1969 roku, kiedy byli sami. William Quandt, ówczesny doradca Kissingera, mówi w odcinku trzecim: „Wciąż nie ma dokumentacji po stronie amerykańskiej. Nikogo innego nie było w pokoju”. Nie pojawiło się żadne izraelskie nagranie. Bez żadnego nagrania nie może być mowy o stałym zaangażowaniu.

Dlaczego więc prezydenci USA zaakceptowali izraelską wersję amerykańskiego zobowiązania, w tym zaprzeczanie jakiejkolwiek wiedzy o izraelskiej broni jądrowej, długo po tym, jak nie leżało to już w interesie Stanów Zjednoczonych? Entous powiedział, że kiedy Trump po raz pierwszy objął urząd w 2017 r., jego pracownicy skonfrontowali się z izraelskim ambasadorem Ronem Dermerem (byłym Amerykaninem, który przyjął izraelskie obywatelstwo). Mówią, że zachowywał się „jakby był właścicielem tego miejsca”, ale to zadziałało. Dopiął swego.

Stronniczość izraelskiego establishmentu – to, co uważa za najlepsze dla Izraela, przeważa nad wszystkimi innymi względami – została uchwycona pod koniec trzeciego odcinka filmu telewizyjnego. Rozmowa z Benjaminem Bloombergiem dotyczy bardziej niż przyjaznych stosunków Izraela z Republiką Południowej Afryki z czasów apartheidu, od której Izrael uzyskał wysoko wzbogacony uran do prętów paliwowych reaktora Dimona, a następnie pozwolenie na przeprowadzenie testu nuklearnego w 1979 r., i któremu Izrael dostarczył tryt do modernizacji południowoafrykańskiej broni jądrowej. Zapytano go, czy RPA była represyjnym reżimem rasistowskim. „To wszystko prawda”, powiedział Bloomberg, „ale dlaczego miałoby mnie to obchodzić. Chciałem tego, co najlepsze dla Izraela”.

Nadszedł czas, aby amerykańscy politycy zdali sobie sprawę, że to, co jest „najlepsze dla Izraela”, niekoniecznie jest dobre dla świata.

Autorstwo: Siergiej Ketonow
Tłumaczenie: MN
Zdjęcie: KH-4 CORONA – amerykański satelita wywiadowczy (CC0)
Źródło zagraniczne: TopWar.ru
Źródło polskie: WolneMedia.net

piątek, 4 kwietnia 2025

 

Pocztówka z 1875 roku ujawnia źródło epidemii ospy

Pocztówka z 1875 roku ujawnia, że szczepionki przeciwko ospie wywołały ospę prawdziwą.

W 1875 roku ludzie w Anglii mieli szczęście, jeśli otrzymali niniejszą pocztówkę i posłuchali jej rady. Przedstawiała ona cztery rozsądne powody, by nie szczepić swoich dzieci szczepionką przeciwko ospie. Tekst jest już dość niewyraźny, więc dla wygody przepisałam go poniżej wraz ze zdjęciem odwrotnej strony pocztówki.

„CZTERY POWODY, DLA KTÓRYCH NIE NALEŻY SZCZEPIĆ DZIECI

1. Szczepienie nie zapewnia żadnej ochrony przed ospą. W Birmingham w ubiegłym roku prawie 600 osób, w większości zaszczepionych, zmarło na ospę prawdziwą, mimo że w 1873 r. publiczny szczepiciel otrzymał 1173 funtów honorariów i nagród za udane szczepienia! Newmarket, kolejna nadmiernie zaszczepiona społeczność, została ostatnio dotknięta epidemią ospy prawdziwej.

2. W ten sposób obniżana jest witalność, a ludzie stają się bardziej podatni na inne choroby. Zwróćmy uwagę na wielki wzrost zachorowań na odrę, krztusiec i szkarlatynę, odkąd szczepienia stały się obowiązkowe.

3. Istnieje duże ryzyko skażenia krwi obrzydliwymi i nieuleczalnymi chorobami. W latach 1872-1873-1874 w samym Londynie na syfilis zmarło 1074 niemowląt i dzieci poniżej 5 roku życia. Prawdopodobnie tysiące dzieci zostało zaszczepionych i zakażonych. Zobacz eseje na temat szczepień autorstwa dr Pearce’a, dr Collinsa i innych, również dowody wybitnego chirurga J. Hutchinsona, Esq, w „Medical Times Gazette” z 1 i 8 lutego 1873 r., w celu uzyskania odrażających rewelacji na ten temat.

4. Śmierć z powodu posocznicy lub róży często następuje po operacji. 189 dzieci poniżej piątego roku życia zmarło w Londynie na różę w 1874 roku.

Nie daj się zwieść. Myśl samodzielnie. Wprowadzanie skorumpowanej, chorej materii (fałszywie nazywanej szczepionkową limfą) do krwi zdrowych niemowląt może przynieść jedynie – zepsucie, chorobę i śmierć.

Ten kraj nigdy nie pozbędzie się ospy prawdziwej, dopóki szczepienia nie zostaną zakazane. Opublikowane przez Stowarzyszenie na rzecz Zniesienia Obowiązkowych Szczepień.

Sierpień 1875. W. YOUNG, Hon. Sec., 8, Neeld Terrace, Harrow Road, W.”

Jakże często „sukces” programu szczepień przeciwko ospie prawdziwej jest podawany jako uzasadnienie dla rozrastającego się przemysłu szczepionkowego, ale najwyraźniej tak nie było – program ospy prawdziwej był szkodliwy i spowodował więcej chorób niż zapobiegł.

Wydaje się, że my, ludzie, jesteśmy bardzo łatwowierni i nadal dajemy się oszukiwać amoralnej kabale, która czerpie zyski z naszej uległości wywołanej strachem.

Nie dajmy się dłużej oszukiwać. Myślmy samodzielnie i stańmy twardo na straży wszystkich dzieci przed kultem szczepionek.

Autorstwo tekstu i zdjęć: dr Tess Lawrie
Tłumaczenie: Foxi
Źródło zagraniczne: Expose-News.com
Źródło polskie: WolneMedia.net

O autorce

Dr Tess Lawrie jest lekarzem medycyny i doktorem filozofii. Praktykowała medycynę kliniczną zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i RPA, ale obecnie prowadzi jedynie badania niekliniczne. Jest dyrektorem E-BMC Ltd i dyrektorem założycielem EbMCsquared CiC, firmy badawczej działającej w interesie społecznym. Jest także założycielką British Ivermectin Recommendation Development International (BiRD International) i członkiem grupy sterującej World Council for Health. Dr Lawrie publikuje artykuły i podcasty na stronie „Substack” pt. „A Better Way with Dr Tess Lawrie”.

  Fetowanie klęski W Radomiu od dobrych kilku lat w drugiej połowie czerwca zaczyna się prawdziwa feta. Nagle zaczyna się mówić, jak pamiętn...