Cos czuje ze będzie dyskwalifikacja xDDD
Potężny dziennikarz przedstawia niewygodne faktyponiedziałek, 14 kwietnia 2025
niedziela, 13 kwietnia 2025
Morawiecki jest dumny z nielegalnej cenzury
Portal „Tarnogórski Info” zapytał Mateusza Morawieckiego o blokadę portali internetowych za jego rządów, i jak ta praktyka ma się do jego aktualnej narracji o tym, że jest rzekomo orędownikiem wolności słowa. Były pisowski premier uznał, że wszystko było w porządku, bo była to walka z „ruską propagandą”.
„Morawiecki przyjechał dzisiaj do Tarnowskich Gór. Zadaliśmy mu jedno pytanie, ponieważ na więcej nam nie pozwolono” – napisał na „X” portal Tarnogorski.info. „Za pana rządów zablokowano dostęp do kilku portali w czasie pandemii, m.in. portal »Najwyższy Czas!« został zablokowany. Teraz jest pan orędownikiem wolności słowa. Czy nie jest to hipokryzja z pana strony?” – zapytał dziennikarz.
Tu należy zaznaczyć, że nastąpiła lekka pomyłka. W czasie wielkiej histerii zwanej „pandemią” rząd nie zablokował dostępu do portalu „Najwyższego Czasu!” ani innych. Pozwalał jednak na cenzurowanie wielu mediów przez same media społecznościowe, podpierając się hasłami o „dezinformacji”, choć informacje były rzetelne i zgodne z prawdą. Bezprawne blokady nastąpiły krótko po wybuchu wojny rosyjsko-ukraińskiej. Wówczas, pod pretekstem rzekomego „ruskoonucyzmu” na polecenie ABW dostawcy wyłączyli dostęp do wielu mediów, w tym „Najwyższego Czasu!” i „Wolnych Mediów”. Sprawy trafiały do sądów i kończyły się wyrokami stwierdzającymi bezprawność działania Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego pod rządami PiS.
Morawiecki, zasłaniając się niewiedzą, potwierdził, że popiera cenzurę i nie wstydzi się swojego działania. Nawet z jego wypowiedzi wynika, że z łatwością szafuje nienależącą do niego własnością i nie ma oporów przed niszczeniem ludziom życia, odbieraniu im pracy oraz pozbawianiu dostępu do informacji. Pod warunkiem że potraktujemy jego wypowiedź poważnie, a nie że kłamie i doskonale wiedział, iż jego rząd wprowadza bezprawną cenzurę.
„Szanowni państwo, jak była pandemia i wtedy były różne żądania ze strony społecznej, ze strony medycznej, żeby nie pozwalać na sianie propagandy rosyjskiej” – palnął Morawiecki. „Takie były wtedy żądania. I według mojej wiedzy, nie mam żadnej szczegółowej wiedzy w tym zakresie, ale według mojej wiedzy staraliśmy się postawić tamę ruskiej propagandzie. Jeżeli się zapoznam dokładnie, o jakie portale chodzi, gdzie, co, kto, będę mógł wtedy odpowiedzieć na to pytanie” – kontynuował były premier PiS. „Dzisiaj odpowiadam: pamiętam wówczas ruską propagandę, chińską propagandę. Tak, przeciw ruskiej propagandzie zawsze będę stawał ostro. Tak, jak to robiłem od lat 1980. Nie bałem się wtedy, chociaż ruscy i wtedy nie dawali mi spokoju” – twierdził Morawiecki.
Przypominamy, że wobec Morawieckiego pojawiły się społeczne zarzuty, że był informatorem Stasi, czyli NRD-owskiej bezpieki. W tym kontekście też ciekawie wygląda jego deklaracja o „stawianiu ostro ruskim”.
Na całą wypowiedź zgromadzeni pisowscy klakierzy bili brawo i krzyczeli „brawo”, „tak trzymać”. Na kolejne pytanie Morawiecki nie chciał już odpowiedzieć, udając, że go nie słyszy.
Słowa byłego premiera skomentował redaktor naczelny tygodnika „Najwyższy Czas!” Tomasz Sommer. „Jak rozumiem, Mateusz Morawiecki w zasadzie się przyznał, że to on stoi za atakiem na »Najwyższy Czas!«. No cóż, zarzucanie nam siania »ruskiej propagandy«, też w zasadzie powinno skończyć się w sądzie. Morawiecki celowo wypowiada się jednak wieloznacznie (»nie mam dokładnej wiedzy«, »za kowida« itd.). Prawnicy przeanalizują tę wypowiedź. Panie Morawiecki, oczywiście Pan wie, że stoi Pan w jednym rzędzie atakujących »Najwyższy Czas!« z obrończynią ruskich agentów, Anną Mierzyńską z »Oko Press«? Jak sądzicie, pozywać? Tutaj chyba i 212 wypadałoby uruchomić?” – napisał Somer na portalu „X”.
Dzisiaj w Warszawie rozpoczęła się XVI Konferencja Prawicy Wolnościowej. Na wstępie Sommer nawiązał do ostatniej wypowiedzi Morawieckiego: „Jesteśmy w toku procesu z ABW. Ja od samego początku wiedziałem, że decydował o tym premier Morawiecki, ale nie miałem na to dowodów, więc nie za bardzo mogłem go pozywać w tej sprawie. Wygląda jednak na to, że takie dowody się pojawiły. Dzięki pytaniu portalu Tarnogórski.info de facto do tego się przyznał. „Panie premierze Morawiecki, spotykamy się w sądzie w tej sprawie” – zapowiedział redaktor naczelny „Najwyższego Czasu!”.
Autorstwo: DC
Na podstawie: Tarnogorski.info
Źródło: NCzas.info [1] [2]
środa, 9 kwietnia 2025
Fetowanie klęski
W Radomiu od dobrych kilku lat w drugiej połowie czerwca zaczyna się prawdziwa feta. Nagle zaczyna się mówić, jak pamiętnego 25 czerwca 1976 roku robotnicy z Zakładów Metalowych poszli pod budynek Partii (mieszczący się w dawnej siedzibie Lasów Państwowych). Następnie został on podpalony – stąd pochodził PRL-owski dowcip o płonących komitetach. Od tamtej pory elegancki modernistyczny budynek z 1938 roku jest skażony tandetną warstwą izolacyjną. Później oddziały ZOMO rozpędziły demonstrantów. Gierek grzmiał natomiast o „warchołach z Radomia”.
Komunistyczna autokracja znała tylko jedną metodę zemsty. W Radomiu zaprzestano dalszych inwestycji, ów 1976 rok oznaczał koniec rozbudowy zarówno przemysłu zbrojeniowego jak i elektromaszynowego. Do tego również przerwany został rozwój urbanistyczny miasta. Ówczesna Wyższa Szkoła Inżynierska została połączona z Kielecką, a część pociągów z Lublina do Krakowa skierowano przez Ostrowiec Świętokrzyski. Los Radomia komuna postanowiła przypieczętować, zamieniając je w postindustrialne, zapyziałe prowincjonalne miasto; poniekąd dopełniło się to w końcu lat dziewięćdziesiątych, kiedy doszło w jednym 1999 roku do upadku zakładów skórzanych i obuwniczych (Radoskór) oraz zbrojeniowo-maszynowych (Łucznik).
Reasumując, warto zadać sobie pytanie: czy jest co świętować? Oczywiście, dla lokalnego samorządu składającego się głównie z kliki PZPO oraz Populizmu i Socjalizmu wydaje się bardzo fajnie wydawać cudze pieniądze. Stąd organizuje się Free(Ra)Dom Festiwal, na który praktycznie nikt nie przychodzi i który w gruncie rzeczy jest mało atrakcyjny; tak mało pociągający, że większa część mieszkańców jakby nie dostrzegała wiszących wszędzie plakatów. Poza tym zarówno Populizm i Socjalizm, jak i PZPO, muszą wskazać na swoje solidarnościowe korzenie. Bo my się biliśmy z komuną! No i trzeba zacząć gadkę, że bez rozruchów radomskich nie byłoby Solidarności. Do tego dochodzi jeszcze cała masa innego wzniosłego eciepecie.
Tylko że ów 1976 rok jest jedną z najtragiczniejszych dat w historii Radomia. Gorszą był tylko najazd tatarski w 1246 roku, kiedy został złupiony i spalony. Solidaruchowscy spadochroniarze może mają co świętować, natomiast normalny człowiek nie. To właśnie dzięki temu całej ruchawce Radom stanowi miasto-mem. Każdy normalny człowiek chciałby zapomnieć takie zajście, możliwie je mocno ukrywać niczym deformacje narządów intymnych. A nie świętować! Bo nie ma czego! Sam nie rozumiem i dziwię się ludziom, na Free(Ra)dom Festival pewnie się nie wybiorę ze względu na wiejącą sztampę i nudę. Zapewne znajdę sobie w tym czasie tysiąc innych zajęć. Co prawda o tym zajściu jest niezwykle smutna poza samym faktem klęski. Po prostu była to prowokacja. Jakoś w żadnej garbarni nie doszło wówczas do strajku i żadnego partyjniaka nie wrzucono do jakże smakowitego ścieku garbarskiego; a smród to jest nie z tego świata! Strajkowali pracownicy zakładów zbrojeniowych o istotnym znaczeniu dla obronności państwa. Stąd wysoce prawdopodobne, że zostali do tego celu podpuszczeni albo przez SB, albo WSW (ówczesny wywiad i kontrwywiad wojskowy).
Niemniej jednak w polskiej duszy jest pewna skłonność do fetowania klęsk. Już pół biedy, żeby to dotyczyło ludności Radomia. Co jedną nogą tęsknią do komunizmu, a drugą chcą jednak przyznać, że się z nią bili; to już takie zadziwiające rozdwojenie jaźni! Skłonność do świętowania klęsk jest jakoś wpisana w naszą mentalność od czasów co najmniej dziewiętnastowiecznych. Już wówczas Eliza Orzeszkowa wypowiedziała słynną frazę „gloria victis”; do tej pory pamiętam, jak w drugiej klasie szkoły średniej byłem katowany śmiertelnie nudnym opowiadaniem o takim tytule. Mamy także Chrystusa czy Winkelrieda Narodów. Co za okropne i ohydne brednie! I jak mocno wryły się one w naszą mentalność.
Ledwo kończy się czerwiec, mija lipiec, a tu zaczyna się mówić o innej wielkiej klęsce. Nazywa się ona draką warszawską. Po prostu zrównano z ziemią większą część milionowego miasta, śmierć poniosło około ćwierć miliona ludzi. I my mamy to świętować? Jedyną zaletą było zaoranie do gołej ziemi slumsów, przykładowo na Woli czy Czerniakowie. Na tym pozytywy się kończą. W rzeczonym powstaniu zginęło wielu przedstawicieli inteligencji przedwojennej. Przykładem był znakomity lekarz i antropolog Edward Loth. Draka warszawska wpisuje się zatem w klasyczny dla powstań narodowych schemat niszczenia elit. Armia Krajowa została odgłowiona i wykrwawiona. Głównymi beneficjentami całego zajścia byli Stalin oraz instalowany przez niego w Polsce rząd komunistyczny. Przecież ludzie, którzy mogliby się postawić, zostali albo zabici, albo wysłani do obozów na terenie Niemiec. Również Armia Krajowa nie mogła przekształcić się w jakąkolwiek siłę polityczną zdolną hamować komunistów. Dlaczego na przykład w Czechosłowacji czy na Węgrzech były opory w instalowaniu komunizmu, udało się to dopiero w latach 1947 i 1948? Tam byli bowiem ludzie zdolni im się chociaż przez kilka lat przeciwstawiać. W Polsce tacy albo wąchali kwiatki od spodu, albo siedzieli na emigracji. W dodatku – podobnie jak w przypadku radomskich rozruchów – świętujemy tutaj zewnętrzną prowokację. Drakę warszawską – patetycznie nazywaną powstaniem – wraz z całą akcją „Burza” najprawdopodobniej zmajstrowała agentura NKWD, a w zasadzie NKGB. Widać bowiem jasno, kto na tym najmocniej skorzystał.
W tym roku było nieco ciszej niż w zeszłym, lecz także się mówiło. Powstanie styczniowe! Jakiż to wielki i szlachetny zryw! No i znowu fetowanie skutków skończonego kretynizmu. Przecież powstanie styczniowe zakończyło się absolutną klęską i od początku było skazane na porażkę. Przeciwko oddziałom carskim nie walczyła nawet żadna regularna armia. Późniejsze represje Rosji carskiej – prowadzone przez Michaiła Murawjowa (nazwanego Wieszatielem ze względu na nadzwyczaj częste wysyłanie na stryczek) oraz Konstantina von Kauffmanna – wpłynęły na zmniejszenie oddziaływania kultury polskiej na Kresach. Przecież wcześniej to Żmudzini (obecni Litwini), Białorusini czy Ukraińcy do linii Dniepru polonizowali się. Na terenach litewsko-ruskich w zasadzie cała elita mówiła po polsku. Skądinąd dobrze wiadomo, że już w 1696 roku zrezygnowano z redagowania dokumentów po białorusku – był to drugi język urzędowy – ponieważ wszyscy rozumieli po polsku. Kultura polska była od dawna atrakcyjna dla ludów zamieszkujących obszary między Niemnem a Dźwiną z jednej strony, a Bugiem a Dnieprem z drugiej. Gdyby nie to nieszczęsne powstanie, to może mieszkalibyśmy w Polsce kończącej się na linii Dniepru. Ale cóż… rzuciliśmy się do boju. I jak to się skończyło! Tak jak musiało, czyli na bólu, zgrzytaniu zębami, okupacji wojskowej, wewnętrznych cłach dla Kongresówki oraz ostrej fali rusyfikacji (nazwanej nocą apuchtinowską). W zasadzie, kto na tym skorzystał? Nasz bitewny zapał wykorzystał rzutki polityk nazwiskiem Otton von Bismarck. Powstanie styczniowe dla niego było świetnym argumentem do poprawienia stosunków z Rosją oraz zawiązania z nią sojuszu. Bismarck również proponował pomoc Rosjanom w tłumieniu powstania. Zrobiliśmy zatem wielki prezent Prusom i ułatwiliśmy im późniejsze zjednoczenie Niemiec. Bismarck dzięki temu mógł rozegrać swoją szachową rozgrywkę między potęgami, które nie były zainteresowane powstaniem jednolitego państwa niemieckiego – wymienić tutaj należy Rosję, Austrię oraz Francję. Również Rosjanie się nieco nauczyli. Konstantin von Kauffmann był w późniejszym okresie generałem-gubernatorem Turkiestanu. Zniósł niewolnictwo – na wzór zniesienia pańszczyzny. Wprowadził także zasadę, że do wojska idą tam ochotnicy, aby zapobiec potencjalnym rozruchom; ten zapis był przestrzegany aż do 1916 roku. Jednocześnie von Kauffmann nie likwidował lokalnych struktur feudalnych. Dobrze wiadomo, że chanaty Chiwy i Buchary przetrwały do 1920 roku, kiedy zostały przekształcone w Uzbecką SRR. Rosjanie nauczyli się nie robić problemów z kłopotliwymi miejscowymi.
Cóż, my Polacy lubimy robić prezenty wszystkim dookoła. Nie tylko za wolność naszą i waszą, a także dzięki innym przejawom naszej głupoty, wszyscy naokoło bardzo dużo korzystają. A my, to jak to dobrze napisał Jan Kochanowski w „Pieśni o spustoszeniu Podola”: bo Polak zarówno przed, jak i po szkodzie, głupi. Po prostu nic się nie uczymy. A jak zebraliśmy takie solidne manto, to wypadałoby zmienić mentalność. Zamiast świętować klęski, powinniśmy zacząć mówić o zwycięstwach. I zamiast umartwiania się nad tym Chrystusem czy Winkelriedem Narodów, zacząć budować pozytywną mitologię narodową. Taką, jaką ma każda nacja wokół nas. A nie fetowanie klęsk, które wraz ze stosowaną przez „Szabas Cajtung” i solidaruchów pedagogiką wstydu, powoduje tylko wstyd z racji przynależności narodowej.
Jest taki amerykański dowcip. Przychodzi Polak do baru i rzuca psie odchody na stół. „O mało w to nie wszedłem!” – powiedział. Oczywiście jest to o mitycznej polskiej głupocie; amerykańskie dowcipy o Polakach pokazują nas jako kompletnych tumanów. Niemniej jednak tutaj jest też ten element rozgadywania i rozpamiętywania. Dla pragmatycznego Amerykanina jest to głupie, ponieważ liczy się to, co tu i teraz. Natomiast dla Polaka będzie ważne, że przyniósł do baru psie ekskrementy, w które postanowił nie wejść, a w których już zdążył się utytłać. I tak jest z fetowaniem klęsk. Pamiętać należy, aby nie dorabiać mitologii i nie mówić tekstów w stylu „o mało w to nie wszedłem”, jakby to było wzniosłe wydarzenie. Lecz należy wyciągać wnioski i nie powtarzać błędów, aby przez nasz kraj nie przetoczyła się kolejna wojenna pożoga.
Autorstwo: Erno
Źródło: WolneMedia.net

wtorek, 8 kwietnia 2025
Próba przemytu z Polski 580 kg materiałów wybuchowych
Jedna z pilnie strzeżonych granic Polski z Białorusią, ogrodzona płotem i zasiekami, okazała się nieszczelna. Celnicy białoruscy wykryli bezprecedensowy przypadek próby przemytu – ponad 580 kilogramów materiałów wybuchowych ukrytych w aucie, które wcześniej przekroczyło polską granicę z zamiarem podróży do Rosji. Materiał zatrzymano na przejściu granicznym w Brześciu. Zaalarmowane zostały służby bezpieczeństwa Białorusi.
https://www.youtube.com/watch?v=3OO9HHixcE0&ab_channel=TimesNowWorld
Dokonana 6 kwietnia br. konfiskata materiałów wybuchowych była największą, z jaką miały do czynienia. Szczegóły wskazują na ogromną skalę operacji przerzutu międzynarodowego.
Specjaliści stwierdzili, że przemycane materiały to czteroazotan i PETN – związki często wykorzystywane w celach wojskowych oraz w akcjach terrorystycznych. Materiał przewożony był mercedesem przez 41-letniego kierowcę. Zawartość, według ustaleń kontroli, miała trafić do Rosji. Pojazd został oznakowany przez system analizy ryzyka i poddany prześwietleniu. Kontrola wykazała podejrzane zaciemnienie w podłodze pojazdu, jak również w ścianie oddzielającej część bagażową od pasażerskiej. Poddanie pojazdu szczegółowym oględzinom ujawniło dodatkową warstwę tłumiąco-izolacyjną z płyt wiórowych posmarowanych smarem technicznym, prawdopodobnie w celu uniknięcia wykrycia przez wyszkolone psy. Wezwano specjalistyczne służby celne, by bezpiecznie usunąć materiały. Badania laboratoryjne potwierdziły obecność PETN, który, zawierający substancję lotną, zagraża bezpieczeństwu publicznemu i może powodować poważne zniszczenia.
Podczas wyjaśnień mężczyzna prowadzący pojazd oświadczył, że jechał do Rosji na prośbę znajomego z Estonii.
Aktualnie śledczy sprawdzają ewentualność istnienia szerszej siatki przemytniczej lub grup bojówkarskich. Incydent przyczynił się do większego napięcia na granicy polsko-białoruskiej, dotychczas postrzeganej jako obszar szczególnej nieufności.
Mińsk nie posunął się wprawdzie do obwinienia Warszawy o przemyt, ale skonfiskowane materiały rodzą nowe podejrzenia o istnienie zmilitaryzowanego korytarza przemytniczego. Polscy ani rosyjscy urzędnicy nie wydali żadnych oświadczeń. Szlak prowadzący z Polski, przez Białoruś do Rosji, budzi zastanowienie – kim miał być adresat na terenie Rosji i jakiej katastrofy udało się uniknąć dzięki wykryciu i konfiskacie opisanych materiałów.
Opracowanie: Jola
Na podstawie: YouTube.com
Źródło: WolneMedia.net
Polska potrzebuje własnej strategii
Przez trzy dekady Polska konsekwentnie goniła Zachód i pod wieloma względami go dogoniła. Jesteśmy beneficjentem globalizacji i częścią Unii Europejskiej, która umożliwiła nam widoczny gołym okiem skok cywilizacyjny. Nasze drogi, uczelnie, miasta – zmieniły się nie do poznania. Ale odnoszę wrażenie, że nasz rozwój przypomina biegacza, który osiągnął dobry czas, ale nie zna celu, do którego biegnie.
To właśnie brak wyraźnego celu – a nie samo tempo – staje się dziś największym ograniczeniem. Przez lata opieraliśmy się na zagranicznych inwestycjach, funduszach unijnych i importowanych rozwiązaniach instytucjonalnych. To działało. Ale dziś pytanie brzmi co dalej?
Odpowiedzią musi być własna koncepcja rozwoju – plan, który wyjdzie poza logikę nadrabiania zaległości i zacznie wyznaczać kierunki. W przeciwnym razie grozi nam dryf, a z niego nie rodzi się ani dobrobyt, ani sprawcze państwo.
Jako społeczeństwo dojrzeliśmy do tego, by przestać pytać „na co nas stać?”, a zacząć mówić: „w co warto inwestować?”. Inwestycje publiczne w Polsce spadły do poziomu 4% PKB – stanowczo zbyt mało. Potrzebujemy całego programu energetyki jądrowej i kilku elektrowni, a nie pojedynczej dla symbolu. Chcemy innowacyjnej gospodarki? Musimy zwiększyć wydatki na badania i rozwój do poziomu co najmniej 5% PKB – tak, jak robi to Korea Południowa.
To nie jest wyraz megalomanii, lecz zwykłej odpowiedzialności. Państwo musi być zdolne do działania. Potrzebujemy Polski, która inwestuje – w kompetencje, w technologie, w infrastrukturę społeczną. Rzeczpospolitej, która organizuje przyszłość, a nie tylko reaguje na sondaże.
Nie ma nowoczesnego państwa bez nowoczesnej ochrony zdrowia. I nie chodzi wyłącznie o nakłady. Dziś mamy jeden z najniższych wskaźników oczekiwanej długości życia w Unii Europejskiej. To nie jest kwestia klimatu, lecz konsekwencja systemowych zaniedbań. Jeżeli obywatel z Warszawy ma większe szanse na leczenie niż ten z Raciborza, a ten z telefonem do lekarza – większe niż każdy inny, to nie jest to ani równość, ani cywilizacja.
Zacznijmy od rzeczy podstawowej: dostępność usług zdrowotnych musi być rzeczywista, nie tylko zapisana w ustawie. Cyfryzacja, przejrzystość kolejek, rozliczalność świadczeń – to wszystko nie jest technokratyczny luksus. To warunek zaufania społecznego. I uczciwości wobec obywateli.
Skoro mierzymy wysoko, powiedzmy to wprost: do 2050 roku Polska powinna znaleźć się w czołówce świata pod względem długości życia. Nie 20% poniżej średniej UE – tylko 20% powyżej. To nie utopia. To największy wskaźnik postępu.
Nie mniej istotna jest edukacja i nauka. Mobilność społeczna – czyli możliwość awansu dzięki kompetencjom, a nie pochodzeniu – to fundament sprawiedliwego I demokratycznego państwa. Trudno jednak nie zauważyć, że ten fundament zaczyna się kruszyć. Coraz częściej o szansach decyduje nie talent, lecz punkt startu. A to nie jest droga do nowoczesności.
Nasze uczelnie muszą być otwarte – nie tylko fizycznie, ale instytucjonalnie. Młody naukowiec z Przemyśla powinien mieć takie same szanse jak doktorant z Warszawy. A profesor z Indii, Ukrainy czy Egiptu nie jest zagrożeniem, tylko szansą na umiędzynarodowienie i konkurencyjność polskiej nauki. Inaczej nie będzie u nas drugiego Samsunga. Będziemy montować cudze pomysły, zamiast tworzyć własne.
Potrzebujemy programów, które przyciągają talenty. Nie tylko rodaków z emigracji, ale także młodych naukowców i inżynierów z całego świata. Globalna konkurencja o kapitał ludzki jest dziś faktem. Państwa walczą nie tylko o inwestycje, ale o ludzi, którzy potrafią te inwestycje zamienić w wiedzę, technologie i rozwój. Pomysły takie jak „10 tysięcy dla Polski” – stypendialny program repatriacyjny – są konkretną odpowiedzią na potrzeby państwa, nauki i gospodarki. Ale bez godnych wynagrodzeń i przewidywalnej ścieżki kariery naukowej, nie zatrzymamy najzdolniejszych – a tym bardziej ich nie przyciągniemy. Polska nie może być tylko krajem, który szkoli zdolnych ludzi dla cudzych gospodarek. Musimy stworzyć warunki, w których wybór Polski będzie dla młodego badacza wyborem przyszłości, a nie koniecznością.
Wszystko to jednak nie zadziała, jeśli nie uporządkujemy instytucji. Polskie życie publiczne zbyt często funkcjonuje w trybie folwarku. Służba zdrowia, sądownictwo, edukacja – zbyt często premiują układ, nie jakość. To nie tylko niesprawiedliwość – to bariera rozwoju.
Tam, gdzie instytucje straciły legitymację, trzeba mieć odwagę powiedzieć – zbudujmy nowe. Z jasnym mandatem społecznym, transparentnymi zasadami powołań i pełną rozliczalnością. To nie jest rewolucja – to higiena życia publicznego.
Tym, co najbardziej nas blokuje, jest brak zaufania – do instytucji, do państwa, do siebie nawzajem. Przez dekady żyliśmy w systemie, który uczył, że lepiej nie wychylać się, nie ufać, nie współdziałać. Inicjatywa traktowana była jak zagrożenie, a wspólny interes – jak frajerstwo. To trzeba przełamać. Musimy odzyskać wiarę w sens działania razem – nie przeciw sobie, lecz obok siebie.
Polska powinna czerpać z doświadczeń innych – nie po to, by je kopiować, ale by zbudować własną, świadomą drogę rozwoju. Może uczyć się od Czech, które dzięki nowej polityce grantowej wypromowały model trwałej współpracy uczelni z przemysłem i uruchomiły inwestycje w sektorze technologii zeroemisyjnych takich jak wodór czy OZE. Może inspirować się modelem Estonii, która przez lata budowała cyfrowe kompetencje instytucji publicznych, tworząc nowoczesne, sprawne i transparentne państwo, oparte na zaufaniu obywateli.
Możemy też spojrzeć na przykład Finlandii – kraju, który nawet w trudnych latach 90. nie zrezygnował z inwestycji w naukę i innowacje. Między 1991 a 1995 rokiem, mimo głębokiej recesji i bezrobocia sięgającego 19%, fiński rząd zwiększał wydatki na badania. Zamiast się kurczyć, inwestował w kadry, uczelnie i własne technologie. Efektem był nie tylko globalny sukces Nokii, ale i rozwój sektora ICT, który dziś pochłania ponad 40% fińskich nakładów na B+R – przy całkowitym poziomie przekraczającym 3,1% PKB. (Dla porównania: Polska – 1,56%). Finlandia nie liczyła na cud z zewnątrz. Zbudowała siłę własnym wysiłkiem. I właśnie ta wytrwałość, a nie chwilowy sprint, powinna być dla nas inspiracją.
Alternatywą jest dobrze znany scenariusz, czyli państwo, które istnieje formalnie, ale nie działa sprawnie. Instytucje, które są obecne, ale nie rozwiązują realnych problemów. Kadra, która ma wiedzę i kompetencje, ale zamiast kreować nowe rozwiązania, realizuje cudze – bo system nie daje jej przestrzeni do rozwoju.
A przecież mamy prawie wszystko, czego potrzeba, by być nowoczesnym państwem dobrobytu: silne społeczeństwo oraz zasoby, wykształconych i doświadczonych specjalistów. Brakuje tylko jednego – własnej strategii – odważnej, długofalowej i pisanej z myślą o przyszłości, nie o najbliższych wyborach.
Autorstwo: Piotr Kusznieruk
Ilustracja: WolneMedia.net (CC0)
Źródło: Trybuna.info
Cos czuje ze będzie dyskwalifikacja xDDD Potężny dziennikarz przedstawia niewygodne fakty https://www.facebook.com/reel/3930249490568774

-
[Benjamin Fulford] Mafia chazarska zwiera szyki wokół kanału ściekowego Posted on 2021-12-09 by galacticjoel 6 grudnia 2021 Autor...
-
Kto walczy o Bliski Wschód? Elementarne założenia współczesnej wojny zawarte zostały w wytycznych PNAC (Project for the New American Centu...
-
Agonia starego społeczeństwa i krwawe narodziny nowego Komunizm przyniesiony do Polski i innych krajów, określanych jako „demoludy”, na ba...